Witam
wszystkich. I znów tu jestem. Nie wiem jak tam u was, ale u nas zimy nijakiej
nie ma. Jest dość ciepło i wcale nie wygląda, że spadnie śnieg. Czyżby czekała
nas powtórka z tamtego roku? Boże Narodzenie bez śniegu i mroziku? Chyba nikomu
się to nie spodoba. Ale akurat na to recepty nie mam. No to może teraz o tym co
mnie ostatnio żywotnie zajmuje. Dwie sprawy zupełnie rożne. Najpierw może
opowiem wam o swoim doświadczeniu z lokalną służbą zdrowia. No więc, zdarzyło
się tak, że musiałam skorzystać z porady chirurgicznej. Mieszkam jak wiecie na
głębokiej wsi kieleckiej i najbliższy lekarz o takiej specjalizacji przyjmuje w
miejscowości powiatowej o nazwie Pińczów. Poradnia chirurgiczna znajduje się w
tutejszym szpitalu. No i super, tyle że na tym kończy się przyjemność obcowania
z tą instytucją. Ja wiem, że już na temat polskiej służby zdrowia napisano tony
stron, ale chyba jednak wciąż za mało, bo to jak traktuje się pacjentów o
pomstę do nieba woła. I tak, aby z poradni skorzystać należy na wizytę
zarejestrować. No i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że nie można
tego zrobić telefonicznie, a należy się
przed okienkiem stawić osobiście. I to mogę jeszcze w końcu zrozumieć. Choć w
dzisiejszych czasach telefon to raczej powszechnie używane urządzenie, ale
widocznie służba zdrowia w naszym kraju tego chyba nie ogarnia. A teraz dalej.
Przy okienku rejestracyjnym by zostać zarejestrowanym należy się stawić o
godzinie ósmej rano. Dodam, że rejestrować można się tylko w dniu wizyty, co
też jest jakimś dziwolągiem. Ale dobrze i to można jakoś przełknąć. Ciekawie
robi się w momencie gdy pacjent jest informowany, że lekarz przyjmuje dopiero
od godziny dwunastej. Fajnie, no nie. No i co ja mam przez te cztery godziny
robić? Do domu trochę ponad dwadzieścia kilometrów. Wracać? Czekać? Jak wrócę
to przejadę jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów. Jak zostanę cały dzień
stracony, bo pacjenci są przyjmowani według kolejności ustalonej przez
lekarza. I co na to nasz minister od
zdrowia? Ano pewnie nic. Bo co tam jakiś pacjent. Niech se czeka i cieszy się
gdy w ogóle się ktoś nim zainteresuje. No cóż, nie wiem jak was ale mnie diabli
biorą. I nie na służbę zdrowia, bynajmniej, tylko na siebie, że nie zwiałam z
tego kraju jak była taka okazja. Ale cóż, może jeszcze się zdarzy. Ha, Ha, Ha,
a ci nasi tam na górze myślą, że ci co wyjechali wracać będą. Koń by się
uśmiał.
Teraz
temat drugi. Ano, tak się stało, że napisałam parę opowiadań dla dzieci, takich
bajeczek i parę osób to przeczytało, no i orzekło, że rzecz jest godna uwagi.
Zdziwiło mnie to wielce, bo nigdy nie myślałam o tych moich bazgrołach w ten
sposób i nie wiem czy każdy autor ma tak samo, ale mnie nigdy to co napiszę nie
wydaje się wystarczająco dobre.
Oczywiście moja grupa testowa to żadne autorytety, ale kto wie, w końcu
pisałam dla normalnych ludzi, a nie dla jakiś wybitnych autorytetów. No i
zrodził się pomysł, że może by to wydać. Poszperałam w internecie i okazało
się, że rzecz nie jest łatwa, ale i nie niewykonalna. Sumując mam dwa wyjścia,
albo wydać to na własny koszt, albo pozbyć się praw majątkowych do tekstu. No i
jestem w kropce. Nie bardzo wiem co dalej zrobić. Chyba po prostu wyślę teksty
do kilku wydawnictw i zobaczymy co się zdarzy. Jak się nikt tym nie zainteresuje
to schowam głęboko do szuflady i kiedyś wnukom czytać będę. Jakby ktoś miał
jakieś rady to niech pisze. Z góry dziękuję. Uff, ale się rozpisałam. Na tym
chyba skończę. Pozdrawiam wszystkich i śniegu życzę.
poniedziałek, 15 grudnia 2014
niedziela, 19 października 2014
Koniec lata i znów jestem z wami - 19 październik 2014 rok
Witam wszystkich po dość
długiej przerwie. To prawda, dawno mnie tu nie było i niektórzy z moich
czytelników pewnie całkiem już stracili nadzieje, że jeszcze się pojawię. Cóż, to było pracowite lato i czasu na
wszystko jakoś mi brakowało. A może było tak, że opuściła mnie wena, a może
jedno i drugie po trosze. Jakby nie było to teraz postaram się pisać częściej.
A co słychać w Zaścianku? Ano, Zaścianek przez cale lato gościł letników i jak
na pierwszy sezon swej działalności było ich całkiem sporo. Wypoczywali,
jeździli, zwiedzali okoliczne atrakcje i jak mi się wydaje opuszczali nas w
większości zadowoleni.
W tym roku przyroda wyjątkowo
łaskawie obdarzyła nas swoimi darami. Drzewa obrodziły obficie. Były czereśnie,
śliwy, jabłka, gruszki, a i orzechów jest moc. No i tak siedziałam sobie w tej
mojej kuchni i smażyłam sobie te powidełka i inne konfitury. Bo sałatki z
ogórków i pomidorów to domena mojego męża i ja mu się w to nie wcinałam. Swoją
drogą trzeba mu przyznać, że wychodzą mu wspaniałe. Na grządkach dojrzała już
papryka, kapusta, buraczki, seler i pory. Szczerze mówiąc myślałam, że już nic
tam nie urośnie, bo chwast był większy niż wszystko inne i sił mi brakło na
jego plewienie. Ale nie, urosło bujne i dorodne. I dobrze.
A co poza tym? Ano, właśnie
dziś temat świeżutki i wszystkich nas żywotnie interesujący, a mianowicie
jakieś parę dni temu pojawiły się na naszej drodze maszyny i nadzieja w nasze
serca wstąpiła wielka, że wreszcie w błocie po kolana chodzić nie będziemy. No i
zaczęło się. Spychacz, walec i inne ustrojtwa zrobiły swoje i mamy piękną
nowiutką, asfaltową drogę. Ale, ale nie myślcie, że to tak łatwo poszło. Trochę
zachodu i korowodów z tą nasza dróżką było. Ale koniec końców jakoś z gminą się
dogadaliśmy i wszystko dobrze się skończyło. Tak więc Panu Burmistrzowi gminy
Działoszyce pięknie dziękujemy za wyrozumiałość i zaangażowanie. Pewnie i nasi
goście – mam nadzieje że coraz liczniej przybywający – równie wdzięczni będą, a
i dla promocji naszego pięknego regionu z różnicą to nie będzie. Teraz jeszcze
tylko zostały do zrobienia pobocza i ten nowy nabytek będzie można opić
tegorocznym winkiem z róży.
A teraz muszę odpowiedzieć na
dwa komentarze, które otrzymałam jakiś czas temu. Wiem, że trochę dawno to
było, ale chyba lepiej później niż wcale. Pierwszy dotyczy dróg w naszej gminie
i poczynań Pana Burmistrza w tym temacie, stąd wnoszę, że autorem tegoż
komentarza jest mieszkaniec naszej gminy, choć nie ujawnił swojej tożsamości.
Jednakowoż tematu dróg rozwijać nie będę już bardziej choć taka jest rada
mojego anonimowego czytelnika, a to z dwóch powodów: po pierwsze nie mam w tym
względzie gruntownej wiedzy i nie wiem czy mi się w tym chce grzebać, a po
drugie wciąż mi braku czasu na rzeczy o wiele ciekawsze choćby na malowanie.
Pyta pan również czy przypadkiem nie popełniłam błędu pisząc CHA i sugeruje
pan, że powinno być HA. Nie będę się w tym temacie wymądrzać, choć swoje zadnie
mam. Uważam mianowicie, że wszystkie te zasady językowe są śmieszne, sztuczne i
nie ma tak naprawdę o co kopii kruszyć. Język się zmienia, jest żywy i nawet Pan Miodek nie powstrzyma jego
ewolucji. Choć przyznaje że wyraz dróżka napisany w ten sposób: „drurzka”
wygląda dziwacznie dla nas to nie koniecznie będzie tak wyglądał dla ludzi za
dwieście lat. Ciekawe co powiedziałby taki Rej gdyby dziś w telewizji usłyszał
jakąkolwiek dyskusję. Co najmniej byłby chyba zaskoczony. Nie zapominajmy, że
język służy komunikacji i jeśli ja rozumiem co do mnie mówią i ktoś rozumie co
ja mówię do niego to czy powiem „włączać” czy „włanczać” naprawdę nie ma
większego znaczenia. A jeśli chodzi o nieszczęsne CHA to znalazła interpretacje tej pisowni, którą zamieszczam
poniżej.
Jak się okazuje to w
kwestii wyrazów dźwiękonaśladowczych istnieje tylko jedna zasada, którą w
poradniku językowym PWN Piszemy poprawnie następująco formułuje prof. Mirosław
Bańko:
„Wyrazów dźwiękonaśladowczych nie
ocenia się w skali poprawne – niepoprawne, lecz w skali trafne – nietrafne albo
sugestywne – niesugestywne (czy też mniej sugestywne). (…) trzeba pamiętać, że
bardziej sugestywna, trafniej naśladująca dany dźwięk może być nie ta [forma],
której się używa częściej, zgodnie z językową konwencją, lecz ta, którą się
stwarza doraźnie, np. drrrrrrrryń!”
Zasadę
odnośnie do wyrazów onomatopeicznych czyli dźwiękonaśladowczych można
sformułować jeszcze w inny sposób, a mianowicie: dajmy się ponieść emocjom i
piszmy je tak jak w duszy nam gra. I to byłoby chyba wszystko w tym temacie.
Pozostał mi jeszcze jeden komentarz, ale to chyba już następnym razem.
Pozdrawiam wszystkich trochę już w jesiennym nastroju i zachęcam do oglądnięcia zdjęć. Zaścianek
jesienią jest naprawdę piękny.
poniedziałek, 9 czerwca 2014
Oj dana,dana - wieś się bawi, a dziurawa droga gości mi odstrasza - 9 czerwiec 2014 rok
Rozszalała
się ta nasza wieś, rozimprezowała się na całego. A to Dzień Matki, a to Dzień
Kobiet (o tym nie pisałam ale, a jakże, był jak się patrzy, tylko zaproszona na
niego nie byłam. Pewnie gmina we mnie jeszcze kobiety nie dojrzała), no i
przyszedł czas na Zielone Świątki, a że orkiestrze naszej 90 lat stuknęło więc i
ten fakt świętowano. To było wczoraj przy niedzieli. Festyn na świeżym powietrzu
zorganizowano. I była nawet karuzela i nie wcale jakaś taka mała tylko duża
łańcuchowa. Dla nie wiedzących wyjaśniam, że w tej karuzeli siedzenia
zamocowane są na długich łańcuchach. Przyjemność dla ludzi o mocnych żołądkach.
A co poza tym. Ano było wszystko jak trzeba i życzenia i występy i przemowy
wszelkie no i oczywiście czcigodni goście. A orkiestra to nawet tort dostała.
Nie wiem kto był tejże imprezy organizatorem, ale chyba Pan Burmistrz Gminy
Działoszyce za gospodarza robił, a Pani Sołtys naszej wsi za gospodynię.
Podejrzewam również że sławetna Grupa Odnowy Wsi Dzierążnia palce w tym
maczała. Dzieciaki pokaz dały, krakowiaka maluchy zatańczyły, a mażoretki
dzielnie w takt wygrywanych przez naszego jubilata – Orkiestrę Dętą OSP
Dzierążnia maszerowały. Najbardziej wzruszyły mnie przemowy drogiego naszego
Pana Burmistrza Gminy Działoszyce i zaproszonych gości, a to Pana Wicewojewody
Świętokrzyskiego Grzegorza Dziubka i Komendanta Ochotniczej Straży Pożarnej, ale skąd nie dosłyszałam.
Pan Wicewojewoda z zapałem opowiadał jak to z rodziny rolniczej się wywodzi i
dla dobra tegoż ludu wiejskiego co w mocy jego czyni. Na tradycje się powoływał
i o wsparcie w nadchodzących wyborach PSL prosił (cha, cha, cha). Komendant
krótko wspomniał tylko że dobytek ludzki Straży jest strzec zadaniem. Wszystkie
osobistości dzielnie z ludem się bratały i obecnością swoją imprezę uświetniły.
No i jak to na festynie napitku różnego nie brakowało i zagrychę do niego można
nabyć sobie było z czego licznie korzystano. Niebywałym powodzeniem cieszył się
sklep obok remizy położony, gdzie kolejka czasy głębokiej komuny na myśl
przywodzić mogła. A potem to już tylko tańce do późnej nocy były i ludek bawił
się wesoło. Tak więc sami widzicie, że pan Burmistrz nasz zapracowany bardzo i
imprezy żadnej sobie nie odpuści. I nie wiadomo czy współczuć mu, czy też
zazdrościć, bo z jednej strony utrudzony musi być wielce, a z drugiej ugoszczony
zawsze szczodrze zostaje. Piękne to wszystko i za serce chwyta, ale prośbę mam
jedną do przedstawicieli władz naszych, choć pewności żadnej nie mam, że bloga
mojego ktoś w gminie czyta. Gdyby jednak ktoś to czytał, to tym sposobem
orędować się ośmielam, by wszystkie szumne słowa w czyn przekuć i skromny ludek
zauważyć. Kochany Panie Burmistrzu drogi mam potrzeba. Imprezy są fajne, ale
dziury w drodze interes mi psuję i gości odstraszają. Już jakieś dwa lata o to
zabiegamy i tak sobie myślimy, że prośba nasza swoje już odleżała. Co prawda
inwestycja to nie duża ale gdyby w końcu do skutku doszła to na chwałę Pana
Burmistrza zapisana będzie, a dla nas to rzecz pierwszej wagi i jak to Szkspir
ujął „to be or not to be”
I
to chyba na tyle. Aha. Dodać muszę jeszcze, że z utęsknieniem na następną
imprezę czekam.
środa, 4 czerwca 2014
Kolorowe jarmarki czyli dawnych wspomnień czar i jeszcze trochę o dzisiejszej rzeczywistości - 5 czerwiec 2014 rok
Nie wiem jak wy, ale ja lubię wracać do wspomnień z
dzieciństwa. No może im człowiek starszy to tak ma. Pewnie to nie reguła i nie
dotyczy każdego, ale mnie najprawdopodobniej tak. A może jestem trochę
sentymentalna? W każdym razie wspomnień mam wiele, a najbardziej ulubione
dotyczą wakacji u moich dziadków. Tak, właśnie należałam do tych szczęśliwców,
mających babcie na wsi. Nie wszyscy tak mieli. Niektóre dzieciaki spędzały całe
wakacje w mieście. Ja nie. Może stąd mój sentyment do wsi. Z tamtych czasów
pamiętam wiele rzeczy na przykład sianokosy na łące koło rzeki, na której jesienią zbierały się sejmiki
bocianów, żniwa, wykopki i snujące się po polach dymy palonych ognisk. Pamiętam
też, że co jakiś czas w pobliskim miasteczku odbywał się jarmark i na taki
jarmark kilka razy zabrał mnie dziadek. W takie dni trzeba było bardzo
wcześniej wstać. Dziadek zaprzęgał do wozu koniki i mogliśmy wyruszyć w drogę .
Do Skalbmierza jechało się dość długo (tak mi się wtedy wydawało) bo to jakieś
siedem kilometrów, ale w końcu docieraliśmy na plac targowy. Tutaj było już
zawsze gwarno i tłoczno. Obok siebie stało wiele furmanek, z których gospodarze
sprzedawali swoje produkty. Dalej kolorowe stragany ze swojskimi smakołykami i
nie tylko. Można tu było kupić praktycznie wszystko od wiejskiej kiełbasy i
serów przez wszelkiego rodzaju odzież aż po produkty niezbędne w gospodarstwie
domowym takie jak: garnki, sita, wiadra, kosze itp., itd. Taki ówczesny dom
towarowy. Byłam wtedy dzieckiem i jak wszystkie dzieci najbardziej interesowały
mnie zabawki. Było takie miejsce na placu gdzie sprzedawano wykonane z drewna i
wikliny przedmioty. Tu najbardziej lubiłam przychodzić, bo oprócz koszyków,
kwietników, stołków, półek, drabin, łyżek, garnców i Bóg raczy jeszcze wiedzieć
czego były tu zabawki dla dzieci. Gliniane, gwiżdżące ptaszki, fujarki,
drewniane koguty na kółeczkach z machającymi skrzydłami, małe malowane zydelki,
wiklinowe wózki dla lalek i wiele, wiele jeszcze innych. Nota bene, miałam taki
wózek na drewnianych kółkach, w którym namiętnie woziłam swoje lalki i miśki.
Trudno mi opisać ten ruch i krzyki sprzedawców zachwalających swoje towary. No
i ten specyficzny zapach: ciepłe (ale jeszcze nie gorące) powietrze poranka,
ostry zapach zwierząt, produktów spożywczych, drewna i nie wiedzieć jeszcze
czego. Pewnie ten opis jest nie wystarczający, ale lepiej nie potrafię. Cóż,
czas robi swoje i wypacza nasze wspomnienia. To tyle w kwestii przeszłości.
A dziś? Jak wygląda dzisiaj jarmark? Bo takie jarmarki czy
raczej jak teraz się mówi targi w tych małych miasteczkach odbywają się i
współcześnie. Ba, są nieodłącznym ich elementem. Święto dyszla, jak mawia mój
mąż odbywa się raz w tygodniu. Dziś na targu trudno spotkać wóz zaprzężony w
konie. Za to cały parking zajmują samochody, a nie rzadko trafia się i traktor.
Nadal jest tu gwarno i tłoczno. A co dziś można tu kupić? Zaraz przy wejściu
miejscowi gospodarze sprzedają swoje towary. Teraz akurat jest sezon na
truskawki, ale są też pomidory, ziemniaki i wszelkiego rodzaju nowalijki. Dalej
stragany z garnkami i drobnym sprzętem kuchennym. No i oczywiście odzież.
Najróżniejsze bluzeczki, spódnice, spodnie, sweterki, damskie, męskie i
dziecięce w dużym wyborze i różnorodności. Kilka stoisk z butami i pantoflami.
Tutaj zawsze kupuję ciepłe góralskie kapcie na zimę. Na prawo jest część
zajmowana przez sprzedawców kwiatów i drzewek ozdobnych, ale nie tylko. Można
tu znaleźć sadzonki warzyw i owoców. To moje ulubione miejsce. Nabyłam tu wiele
roślin do mojego ogródka. Dalej stoiska z firanami i zasłonami. Z drugiej
strony placu można spotkać zaś wozy ciężarowe oferujące meble. Od gospodarzy
można też kupić mleko czy ser. Nie brakuje też straganów z mięsem. Na próżno
zaś szukać na dzisiejszym targu pierzastego kogucika, balonika na druciku,
cukrowej waty i z piernika chaty. To można zobaczyć tylko na odpustach, a
czasem na imprezach z udziałem ludowych wytwórców, które mają za zadanie promować region. Ale to już zupełnie inna
bajka. Pewnie i o tym kiedyś napiszę, a na teraz to wszystko. Na dole kilka
fotek z targu w Skalbmierzu.
poniedziałek, 26 maja 2014
O tym jak u nas na wsi Dzień Matki świętowano 26 maj 2014 rok
W kalendarzu czarno na białym, a raczej czerwono na białym widnieje, że dzisiaj
Dzień Matki i pewnie z tej okazji wszystkie mamy usłyszą dzisiaj dużo miłych
słów. Ja również się dołączam i życzę wszystkim matkom by po latach kiedy
dzieci już dorosną i pójdą swoją drogą były dumne z tego jakie są i jak
zmieniają świat. Tak więc, kochane mamy chowajcie swoje dzieci mądrze i
uwierzcie mi, że bezstresowe wychowanie to nie najlepszy sposób. I to chyba
wszystko w temacie życzeń.
A
jak to u nas na wsi z tym świętem było? Ano było tak. Wszystko zaczęło się od
listu, który znalazłam w skrzynce pocztowej. Było to ni mniej ni więcej tylko
właśnie zaproszenie na spotkanie z okazji Dnia Matki, które miało się odbyć 25
maja w Remizie Ochotniczej Straży Pożarnej w Dzierążni. Dalej napisało, że
organizatorem tejże imprezy jest Burmistrz Miasta i Gminy Działoszyce wraz z
Grupą Odnowy Wsi Dzierążnia. I tu trochę złośliwości. O tej Grupie Odnowy od
czasu do czasu coś tam słyszałam. A to, że organizują jakieś imprezy czy też
wycieczki. Nigdy jednak jak, mieszkam w tej wsi już sześć lat, nie dostałam
żadnego zaproszenia na taką imprezę i już grupę ową za mit jakiś uważać zaczęłam. Toteż zdziwienie moje było
olbrzymie i przy tej skrzynce prawie szczęka mi opadła. No cóż, wiadomo nie od
dziś, że urzędy administracji państwowej w Polsce działają wooooolno, ale żeby
aż sześć lat im zabrało by się zorientowali, że w tej gminie mieszkam...
Wreszcie jednak jakoś na to wpadli i to zaproszenie dostałam. No i myślę sobie:
nie ma to tamto tylko trzeba imprezę uświetnić swoją obecnością. Po prawdzie to
i trochę ciekawa byłam jak taki dzień się tutaj świętuje. Toteż zgodnie z tym
co napisali o godzinie 16 uzbrojona w aparat fotograficzny stawiłam się w
rzeczonej remizie. Sala, w której zorganizowano spotkanie bynajmniej nie
wyglądała zbyt imponująco. Tym niemniej zadbano o stoły i ławy. Frekwencja
dopisała. Sala była pełna głównie pań, ale znalazło się też paru panów.
Dlaczego? Nie wiem, ale byli. Siadłam grzecznie na ławce no i czekam co będzie
dalej. A dalej długo nic się nie działo. Aż w końcu jakoś tak dwadzieścia minut
po czasie zaczęło się. Aha, zapomniałam dodać, że każdej z mam zaserwowano
ciasteczko i do wyboru kawę lub herbatę. Tak więc, siedzimy i czekamy. Duszno
się zrobiło i twarda ławka dała znać o sobie. Ciastko już zjadłam, dzieciaki
zgromadzone na niewielkiej scenie w głębi pomieszczenia zaczęły odczuwać
panując w pomieszczeniu temperaturę. Wreszcie impreza zaczęła się. Na początek
przywitała gości i złożyła życzenia mamom Pani Sołtys Dzierążni. Następnie do
życzeń dołączył się Burmistrz Miasta i Gminy Dziasłoszyce Pan Zdzisław Leks.
No, a potem to już poszło gładko. Dzieciaki ze szkoły podstawowej w Dzierążni
odśpiewały kilka piosenek traktujących głównie o mamach. Wreszcie przyszła pora
na upominki. Najpierw Pan Burmistrz podziękował dzieciakom za przygotowany
występ wręczając każdemu bombonierkę z czekoladkami (wiśnie w likierze?). Mamy
też takież czekoladki dostały, a do
tego ręcznie wykonaną przez dzieciaki
kartkę z życzeniami. Bardzo miły gest, tym bardziej, że Pan Burmistrz
sam te prezenciki wręczał. Dalej był jeszcze występ Orkiestry Dętej OSP
Dzierążnia, z której wieś nasza jest bardzo dumna i żadna impreza bez jej
udziału obejść się nie może. To że dumna wcale nie dziwi, bo historia tejże
orkiestry liczy sobie ni mniej ni więcej tylko lat 90. Grali ładnie, ale trochę
za długo (chyba cały znany im repertuar), że już trudno wysiedzieć było na
twardych ławkach, a i sala nie przystosowana do takich występów nie dawała zbyt
przyjemnych odczuć akustycznych. A prościej mówiąc: było za głośno. I to był
ostatni punkt programu, po czym grzecznie wszyscy się rozeszli. I tak to na
naszej wsi Dzień Matki świętowano. To co wyżej opisałam to moje subiektywne
odczucia i ktoś może być oburzony na wtrącone gdzie niegdzie złośliwości. Gwoli
sprawiedliwości dodać muszę, że to miło, że ktoś w ogóle takie imprezy
organizuje. Tak więc kochani za zaproszenie bardzo wam dziękuję i na przyszłość
się polecam. Zapraszajcie mnie, a na pewno przybędę, a co zobaczę i usłyszę
opisać nie omieszkam. A na dole parę fotek.
Powitanie gości.
A to poczęstunek, zestaw: ciasteczko i kawa lub herbata do wyboru. Skromnie ale dobre i to.
Dzieciaki gardeł nie szczędziły.
Pan Burmistrz prezenty rozdaje.
środa, 14 maja 2014
Dziś rzecz o ogrodzie i wielkiej trawie – 14 maj 2014 rok
W Zaścianku zrobiło się cicho, co wcale nie znaczy, jest nudno i spokojnie.
Goście wyjechali a my to znaczy gospodarze do roboty. Jak już pisałam,
posiadłość liczy sobie ponad 2 hektary. Tak więc jest co robić. Największą
zmorą jest trawa, rosnąca bujnie jak na drożdżach, z uporem godnym podziwu. No
więc kosimy ją i kosimy z samozaparciem, które Bóg raczy wiedzieć skąd się w
nas bierze. Niestety pomimo naszej heroicznej pracy, są w Zaścianku takie zakątki,
które pięknie dziczeją i żyją własnym życiem. Trzeba się przyznać: przegrywamy
z kretesem tę walkę z naturą. Czasem oglądam programy telewizyjne o ogrodach.
Piękne, zadbane, wypielęgnowane w każdym szczególe. Zastanawiam się wtedy w
czym rzecz. Jak oni to robią? Nie śpią, nie jedzą i tylko w ogrodzie siedzą czy
co? Może ktoś mnie oświeci, zaczynam popadać w kompleksy nieudolności i tym
podobnych. A może wśród czytelników znajdą się tacy, którzy swoje ogrodowe
projekty zechcą w Zaścianku wprowadzić w życie. Z olbrzymią rozkoszą udostępnię
każdemu kawałek ogrodu i wszelkie potrzebne sprzęty. Tak więc przyjeżdżajcie i
hajda w ogród.
Co
poza trawiastym problemem? Ano, jeszcze może trochę o pomidorach. I tu muszę
się pochwalić, że wyrosły pięknie i obficie. W tym roku posiałam takie żółte o
kształcie cytryny i gruszki, czerwone klasyczne no i jeszcze te koktajlowe,
które nie wiedzieć czemu w ogóle posiałam, bo rośnie to jak chwast i obficie
owocuje nawet wcześniej nie posiane. Koktajlówki, jak je nazywam, mają jeszcze
i tę zaletę, że nie chorują i żadna zaraza ich się nie ima. Po za tym w tym
roku pięknie kwitną truskawki i zapewne będzie ich całe mnóstwo. A jabłonie! Oj, będzie z czego zrobić konfitury.
Dziś pada
deszczyk i dobrze bo ostatnio było sucho jak na Saharze w środku lata (nie wiem
czy tam jest jakieś lato). Tak więc pada i myślę, że w końcu moje grządki z
marchewką, pietruszką, buraczkami, fasolą i nie wiedzieć z czym tam jeszcze, w
końcu się zazielenią. I tu taka ciekawostka: a trawie susza nie szkodzi –
szkoda. I jeszcze a propos trawy: ta zielona zaraza śni mi się po nocach i
nawet zrodziła w moim umyśle taki pomysł, żeby wejść w układ z jakimś góralem i
zrobić tu redyk (tak to się chyba nazywa), to znaczy chodzi o to żeby przywiózł
tu swoje zwierzaki i one żeby żarły to wredne trawsko. Podobno owce jedzą jak
leci i nie wybrzydzają, tak jak kozy. Tak więc, widzicie, ze desperacja moja
jest wielka. A może ktoś ma jeszcze jakieś inne pomysły na to nieszczęsne
zielsko. Napiszcie, a wszystkich chętnych zapraszam. Na gości czekają nowo
wyremontowane pokoje i wiele, wiele świeżego powietrza.
Nasza szklarnia. Może mało profesjonalna, ale zadanie swoje spełnia śpiewająco.
No i rzecz jasna moje pomidorki.
To z kolei ujarzmiona część Zaścianka
Tu zaś dziki Zaścianek
A to widok z okien pokoju
poniedziałek, 21 kwietnia 2014
Wielkanoc czyli wiosna pełną parą - 21 kwiecien 2014 rok
Na
początku życzenia świąteczne. A więc, życzę wszystkim moim czytelnikom
spokojnych i miłych świąt i mokrego dyngusa. Teraz będę się kajać. Rzeczywiście
zaniedbałam trochę to moje pisanie. Cóż mogę powiedzieć na swoje
usprawiedliwienie, chyba tylko to że pracy mi nie brakowało, a wszystko w
wielkim tempie i napięciu. Czy ktoś z was sprzątał kiedyś po kapitalnym remoncie? Jeśli tak, to myślę że zrozumie.
Dla nie wiedzących, wyjaśniam że to droga przez mękę. Dodam jeszcze, że nie ma
gorszej kary jak remontowanie starego domu. Do tego wiosna w pełni i w ogrodzie
masa roboty. Nie posiejesz to mieć nie będziesz. No i jeszcze akcja „trawa”.
Zielsko rośnie jak na drożdżach i trawniki błagają o koszenie, a jest tego
około hektara. Ale dość narzekania. Na szczęście już po wszystkim i jakiś czas
może będzie spokój. Chyba, że znów coś wymyślimy, a jeszcze jest wiele do
zrobienia, by nasz Zaścianek wyglądał tak jak sobie wymarzyliśmy. To tyle w
kwestii usprawiedliwienia. Teraz w sprawie zajączka. Z żalem muszę donieść, że
nasze zajęcze maleństwa nie przeżyło. Jednak wszystkie nadesłane rady, za które
bardzo dziękuję, bardzo się przydały. Mój znajomy też takiego marcowego zająca
dostał na święta, a raczej przyniosła go sroka. Tak, dobrze czytacie. Sroka. Te
wszędobylskie, drapieżne szkodniki bywają bardzo dokuczliwe. Na ogród takiego
zajęczego malucha właśnie przyniosło takie ptaszysko. Myśleliśmy, że nie
przeżyje bo upuściła je z wysokości. Jednak zajączek żyje i ma się dobrze. Nie
uwierzyłabym w tę historię, gdyby nie to, że całe zajście widział synek moich
znajomych.
A
co nowego w Zaścianku? Ano, w Zaścianku zrobiło się gwarno. Pełne obłożenie.
Wszystkie miejsca zajęte. Goście wypoczywają, a my pracujemy. I dobrze. Pogoda
sprzyja wypoczynkowi i fajnie jest posiedzieć na bujaczku, co bardzo się podoba
naszym gościom. I tak powoli czas leci.
Ogród
w Zaścianku wygląda pienie. Kwitnie sad i kwiaty. A najpiękniej nasze drzewo.
Tak nazywamy olbrzymią ptasią czereśnie. Jest naprawdę niesamowita. W sadzie
też burza kwiatów. A jak pachnie! Słodko i uwodzicielsko. Szkoda, że nie mogę
wam tego przesłać przez internet. Sowy się już wykluły i chyba jest ich trzy. A
na naszej łące zadomowił się bociek. Tak, więc sami widzicie, że wiosna w
pełnej krasie.
Muszę
powoli kończyć, bo goście swoje wymagania mają i obiad ugotować trzeba. Ale
zapomniałabym o pisankach. Przed świętami było z nimi trochę roboty. W
załączeniu przesyłam zdjęcie jednej z nich. Drugie zdjęcie to nasza ukochana
kocica Zuzia w wielkanocnym koszyczku. Wcześniej był w nim stroik wielkanocny,
ale masza spryciula wyrzuciła je z koszyka. Niestety naszej Zuzanny już nie ma i
zostały nam po niej tylko zdjęcia. Ale to zupełnie inna historia i może kiedyś
Wam ją opowiem.
Na
koniec jeszcze raz wam życzę spokojnego odpoczynku i mam nadzieję, że przysmaki
ze świątecznego stołu wam nie zaszkodzą. Obiecuję również, że postaram się
pisać częściej, a jest o czym. Choćby o pomidorach, ale to następnym razem.
Pozdrawiam.
wtorek, 11 marca 2014
Zajęczy kłopot czyli co z maluchem zrobić - 11 marca 2014 rok
Dziś coś niezwykłego. Najpierw może taka refleksje: Życie
w Zaścianku to wyzwanie. Każdy dzień przynosi ciekawe zdarzenia, czasem drobne,
takie jak pięknie ubarwione niebo, a czasem całkiem spore zupełnie innej
natury. To co wam chcę dziś opisać to właśnie takie zdarzenie innej natury. A
było tak. Czy pamiętacie Lilcie, naszą sprytną sukę, tę od kur? Ano właśnie to
przez nią to całe zamieszanie. Dziś rano ta nasza piesa wybrała się jak zwykle na poranny spacer, a
że teren naszego gospodarstwa to ponad 2 hektary, jakiś czas jej nie było.
Akurat byłam w łazience by dokonać porannych ablucji i co widzę przez okno. No,
Lilusie widzę, jak bardzo z siebie zadowolona biegnie w stronę domu. Trochę podejrzanie
wyglądała, więc obserwowałam co dalej zrobi. Gdy podbiegła bliżej zauważyłam,
że niesie coś w pysku. Nie zgadniecie co. To był maleńki zajączek. Podbiegła
jeszcze kawałek, delikatnie wypuściła z wielkiego pyska maleńki kłębuszek na
trawę i zaczęła go lizać swoim pokaźnym jęzorem . Malec cichutko popiskiwał.
Mąż wziął zajączka na ręce, a ten momentalnie wtulił się w jego ramię. Jak
każde małe stworzonko, był śliczny. Brązowo – czarne futerko lśniło w słońcu.
-
Gdzie
ty znalazłaś to maleństwo? – zapytałam patrząc w wielkie brązowe oczy Lilci.
Nie
doczekałam się odpowiedzi. I co dalej z tym kramem zrobić. Odnieść zajęczej
mamie. Ale gdzie? Zresztą jak się później od sąsiada dowiedziałam, marne były
szanse, na to że go przyjmie z powrotem. Tak to już w przyrodzie bywa. Zostawić
go w sadzie to pewna śmierć. Zabraliśmy go więc, do domu. Ułożyłam go w
kartonowym pudełku na niewielkim kocyku. Zadzwoniłam do siostry. Moja siostra
Ania kiedyś miała króliki i tak mi się kojarzyło, że musiała je karmić, bo coś
się stało z ich mamą. Doradziła mi by karmić go mlekiem krowim, rozcieńczonym z
wodą. Nie wiem czy to dobry pomysł, ale innego nie miałam. Wysłałam męża do
miasteczka po co czym dałoby się to stworzonko karmić. No i spisał się, nie
powiem. Przywiózł zakraplacz do oczu. Przyrząd sprawdził się. Udało się nam
troszkę mleka wlać do maleńkiego pyszczka. Nie wiem czy przeżyje i uda się nam
go odchować. Na razie śpi w pudełku. A może ktoś mi doradzi jak postępować z
takim maleństwem. Może czyta to jakiś weterynarz, zajmujący się takimi
zwierzętami. Proszę o radę. Pozdrawiam i idę karmić zajączka.
A to nasz nowy mieszkaniec.
czwartek, 6 marca 2014
Ptasie mądrale w Zaścianku i jeszcze bananowo - jabłkowy duet - 6 marca 2014 rok
Dawno
mnie tu nie było. Bo i zajęć mi nie brakuje. Na świecie zawierucha i gęsia
skórka człowiekowi się robi, gdy pomyśli co jeszcze może się zdarzyć. Tymczasem
w Zaścianku spokój i życie toczy się swoim torem. Remonty powoli zmierzają ku
końcowi i chyba jest nieźle. Mnie jakiś czas temu dopadła wena i postanowiłam
skończyć dwie dawno temu rozpoczęte bajki, no i udało się. Może kiedyś je
opublikuje. Zaprzyjaźnionym dzieciom bardzo się podobają. Śnieg już zniknął jak
wszędzie chyba i wiosnę czuć w powietrzu. Rano budzą nas ptaki wyśpiewujące
swoje trele za oknem, a w dzień można usłyszeć skowronka zawieszonego gdzieś
wysoko na niebie.
Wczoraj
wieczorem pierwszy raz w tym roku słyszałam sowy, a raczej jak twierdzi mój mąż
puszczyki. Nie jestem ornitologiem i nie znam się, może i to są puszczyki.
Przylatują do Zaścianka odkąd tu jesteśmy, a może jeszcze dłużej. Są piękne.
Najczęściej można zobaczyć je o zmierzchu,
kiedy majestatycznie przefruwają z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Nie
budują gniazd tylko wykorzystują już istniejące, najczęściej skonstruowane
przez wszędobylskie sroki. Dwa lata temu osiedliły się na wielkim świerku
rosnącym przed oknem naszej sypialni. Wylęgły się trzy młode i mieliśmy okazję
obserwować jak dorastają i wylatują z gniazda. Co ciekawe, wcale się nas nie
bały i ślicznie pozowały do zdjęć. To bardzo ciekawskie ptaki. Nie raz siadały
na gałęziach niedaleko okna i przyglądały się nam wielkimi, okrągłymi oczami.
Gdzieś w okolicach maja młode wylatują z gniazda, ale nie odlatują daleko i
widujemy je w sadzie. Są bardzo pożyteczne. Polują na gryzonie i krety i super,
bo te to potrafią być utrapieniem. Znikają dopiero gdzieś jesienią, ale gdzie
odlatują tego nie wiem. I tak to z tymi mądralami jest.
A teraz o czyś innym. Czy lubicie racuchy? No pewnie, kto
ich nie lubi. Wczoraj zaserwowałam je mojemu mężowi i muszę powiedzieć, że
mlaskaniu nie było końca. A kto, jak kto, ale mój mąż się na tym zna. Muszę się
przyznać, że przepis ściągnęłam z telewizji. W wersji oryginalnej były to
racuszki bananowe, ale wypróbowałam i wydały mi się jakieś takie mdłe, tym
bardziej że podawane są z miodem. I nie byłabym chyba sobą gdybym nie próbowała
ich zmodyfikować. Tak wyszły racuszki bananowo-jabłkowe. Uwielbiam proste
przepisy, a ten jest bardzo prosty. A oto przepis.
Racuszki
Doroty:
Składniki:
3 dojrzałe banany, 3 jabłka, 2 jajka, 1 cukier waniliowy, 1 szklanka mąki,
olej, miód.
Banany
należy rozgnieść najlepiej widelcem. Obrane ze skórki jabłka ścieramy na grubym
tarle. Rozbełtane jajka i pozostałe składniki mieszamy delikatnie razem. Ot i cała filozofia. No jeszcze trzeba
usmażyć na dobrze rozgrzanej patelni. Najlepiej smakują z podgrzanym miodem.
Bawcie się dobrze. Smacznego.
Na
koniec jeszcze słowo w sprawie komentarza, tego o Walentynkach. Konstrukcja
tytułu tego postu była przeze mnie zamierzona. Tekst w oryginale brzmi: Święty
Antoni, Święty Antoni, serce zgubiłam pod miedzą. Tak czy siak, Walenty mi się
tu świetnie wkomponował, bo jak Święty Antoni to ten od zguby, to Święty
Walenty to ten od serca. Pozdrawiam wszystkich i zapraszam do galerii moich
zdjęć.
środa, 19 lutego 2014
Historia pewnej trudnej znajomości z programem Google Ad Sense - 19 luty 2014 rok
Nie
wiem czy zauważyliście czy nie: na blogu nie ma już reklam. I rzecz o tym
właśnie dzisiaj będzie. Może nie powinnam o tym pisać bo w tych technicznych
sprawach talentu nijakiego nie wykazuję i ciemna jestem jak tabaka w rogu, ale
że siedzi to we mnie więc temat podejmę. Toteż w razie gdybym coś pokręciła o
wyrozumiałość i naukę proszę. A było to tak. Zawsze lubiłam pisać i do niedawna
robiłam to na własny i znajomych użytek. Gdzieś, tak w grudniu ubiegłego roku
zapragnęłam powiększyć grono moich czytelników, a gdzie ich znajdę jak nie w
internecie. Postanowiłam założyć bloga. Poprosiłam więc, życzliwą duszę, która
odpracowała za mnie wszystkie techniczne zawiłości związane z tworzeniem tego
ustrojstwa i zaczęłam pisać. No i fajnie. Ale (niestety zawsze musi być jakieś
ale), po jakimś czasie odkryłam, że można na blogu zamieszczać reklamy i w ten
sposób zarabiać. Pomyślałam sobie: dlaczego nie? Może chociaż na karmę dla moich
pięciu znajd zarobię (chodzi o moje pieski). Na początku próbowałam sama
zgłosić chęć udziału w programie Google Ad Sense . Niestety odpadłam w
przedbiegach i musiałam wołać na pomoc nieocenioną życzliwą duszę. I jej się
udało. Moje zgłoszenie przyjęto i jakiś czas coś tam sprawdzano, aż w końcu
wyrażono zgodę i na moim blogu zaczęły się pojawiać reklamy, za które naliczano
mi pieniądze. Za każde kliknięcie. Nie jakieś kokosy tylko dosłownie grosze, w
czym nic dziwnego nie było, bo i reklamy najciekawsze nie były. Oczywiście
przeczytałam też regulamin programu, w którym jasno napisano, że właścicielowi
konta czyli mnie nie wolno tychże reklam otwierać, innych do ich klikania
namawiać, a tym bardziej za ich oglądanie komukolwiek płacić itp. Szczerze
mówiąc tematem nie wiele się interesowałam i na te reklamy specjalnie uwagi nie
zwracałam. Zresztą blog jest młody i ma jeszcze niewielkie grono wielbicieli,
więc i tych kliknięć było nie wiele. I co dalej? Ano dwa dni temu konto mi
zamknięto. Dlaczego? No właśnie nie wiem. Wyjaśnienie było bardzo ogólne, a
właściwie żadne. Jednak sugerowano, że zamkniecie konta spowodowało
„generowanie nieprawidłowych kliknięć”, cokolwiek miałoby to znaczyć. I tyle.
Dalej doczytałam się, że te nieprawidłowe kliknięcie to takie, które sama
spowodowałam lub do których namawiałam innych. No cóż mogę powiedzieć. Chyba
jedynie to, że o niczym takim mi niewiadomo, no chyba, że czyniłam to w
lunatycznym transie lub innym stanie nieświadomości. A może to skutek
działalności jakiegoś hakera lub innego internetowego oszołoma. Oczywiście
odwołałam się, z prośbą o wyjaśnienie. Niestety zlekceważono mnie i nie
dostałam żadnej sensownej odpowiedzi, poza standartową regułką, z której
dowiedziałam się jedynie, że zespół
wszystko sprawdził i wyszło im że jestem winna, a zatem konta mi nie włączą
ponownie. Ale czego konkretnie winna to już nie napisali. Tak więc, reklam nie
będzie i dobrze, a dlaczego tak się stało, pewnie już nie będzie dane mi poznać
i rzecz ta na zawsze zostanie słodką tajemnicą Zespołu Ad Sense. Jak dla mnie
za dużo z tym zachodu. A może ktoś ma podobne doświadczenia, może ktoś mnie
oświeci o co w tym wszystkim chodzi. To tyle w tym temacie. Piszcie jeśli wola:
doriss799@interia.pl. Pozdrawiam.
piątek, 14 lutego 2014
Święty Walenty, Święty Walenty, serce zgubiłam pod miedzą...- 14 luty 2014 rok
Dziś
wielki dzień dla zakochanych. I zapewne będzie się działo. Już widzę te bukiety
kwiatów, serca z piernika i inne czekoladki. Może jeszcze jakaś romantyczna
kolacja. Ogólnie super. Bardzo miłe święto. Gdy tak piszę, przypomniała mi się
pewna historia z czasów gdy byłam jeszcze licealistką. A było tak. Jak to zwykle bywa, w
każdej szkole jest taki przystojniak, w którym kochają się wszystkie
dziewczyny. Nasza szkoła pod tym względem nie była żadnym wyjątkiem. Też taki
był. Śliczniutki. Ale nie to było najważniejsze i nie tym zdobywał serca
damskiej części szkoły. Chłopak, czy to za przyczyną wyniesionej z domu
kindersztuby, czy wrodzonej cechy charakteru, był niesamowicie szarmancki. I jak
po latach wspominam to był cały sekret jego powodzenia. W każdym razie kochały
się w nim po cichu (w tamtych latach inaczej nie wypadało) wszystkie
dziewczyny. I być inaczej nie mogło, bo jak nie zakochać się w kimś, kto
podstawi ci krzesło przy siadaniu do stołu, przepuści cię pierwszą w drzwiach
czy też podniesie upuszczony przez ciebie zeszyt. No taki dżentelmen w każdym
calu. Tak więc, dziewczyny szalały za nim, nawet takie jak ja będące dwie klasy
niżej, na które żadnej uwagi nie zwracał. I tylko dziwne wydawało się to, że
żadnej nie faworyzował, to znaczy jak to się mówiło z żadną nie chodził.
Zachodziłyśmy w głowę dlaczego tak jest i różne plotki po szkole krążyły, ale
konkretnego nic nikt nie wiedział. Od czasu do czasu szkołą wstrząsała wieść, że
tą czy tamtą zaprosił do kina czy na lody i wtedy z napięciem obserwowano
wszystkie poczynania rzekomej pary. Najczęściej, po tygodniu lub dwóch
okazywało się, że wszystko to wyssane z palca bzdury. Tak więc, czas leciał,
wszystkie dziewczyny niezmiennie wodziły cielęcym wzrokiem za szkolnym
lowelasem, wszystkie oprócz pewnej Elki. Elka chodziła do klasy niżej niż
rzeczony chłopak i cokolwiek by o niej nie powiedzieć to z pewnością urodą nie
grzeszyła. Już samo to, że była ruda (tą marchewkową rudością) niejako zerowało
jej szanse. Do tego miała piegi i nie była za wysoka. I tu niespodzianka. Elka
zawsze otoczona była chłopakami. Nie mogłyśmy dojść przyczyn tego fenomenu, bo
dla nas po prostu była brzydulą. W naszej szkole tradycją był coroczny bal
urządzany z wielką pompą w okresie karnawału. Nie jakaś tam szkolna dyskoteka,
ale prawdziwy bal. Na taki bal nie wypadało iść samej. Niestety. Trzeba było
czekać aż jakiś mniej lub bardziej pożądany chłopak zaprosi cię i nie było co
nosem kręcić, gdy to nie był ten wymarzony. Tak więc, każda na takie
zaproszenie czekała. Tematem numer jeden było oczywiście kogo zaprosi nasz
dżentelmen. Najbardziej prawdopodobne kandydatki były trzy: jasnowłosa, o
delikatnych rysach twarzy Ania, kruczoczarna zawsze uśmiechnięta Krysia i
wysportowana szatynka o imieniu Ewa. Termin zabawy się zbliżał, a żadna z
dziewczyn nie chwaliła się takim zaproszeniem. W końcu nadszedł wielki dzień.
Cała impreza zaczęła się o godzinie osiemnastej i koło dziewiętnastej już
wszyscy się dobrze bawili. Wszyscy, oprócz naszego przystojniaka. Jakoś się
spóźniał i każda z nas z zainteresowaniem co jakiś czas zerkała w kierunku
drzwi. I wreszcie się pojawił. Zgadnijcie w czyim towarzystwie. Ano była to ni
mniej ni więcej tylko ta nasza szpetna Elka, która akurat w tamtej chwili czy
to za przyczyną ślicznej sukienki czy ładnie upiętych włosów wyglądała całkiem,
całkiem. W głowach nam się nie mogło pomieścić dlaczego właśnie wybrał Elkę i
pewnie tajemnicą by to dla mnie zostało na zawsze gdyby nie pewien zjazd
absolwentów naszej szkoły. Co jakiś czas takie zjazdy organizowano i chociaż
nie lubię takich imprez to na tą poszłam za namową mojej przyjaciółki ze
szkolnej ławki, Renaty. No więc, siedziałyśmy z dziewczynami właśnie za stołem
przy filiżance herbaty i plotkowałyśmy. Nic w tym niezwykłego nie było, bo nie
widziałyśmy się lata całe (nie licząc Naszej Klasy) i każda wiele do
powiedzenia miała. Od jakiejś chwili w rozmowie udziału nie brała Renata.
Pobiegłam za jej wzrokiem i odkryłam, że przygląda się siedzącemu naprzeciwko
mężczyźnie. Szarpnęłam ja za ramie i spojrzałam pytająco. W odpowiedzi
pochyliła się do mojego ucha i szepnęła, że to ten Piotr. Z początku nie
wiedziałam o co jej chodzi, bo elegancki pan po drugiej stronie stołu z niczym
mi się nie kojarzył. No, trochę się zmienił od czasów tego pamiętnego balu. I dopiero po chwili zrozumiałam. I tak się jakoś złożyło,
że zaczęłyśmy wspominać dawne szkolne czasy. Piotr również dał się wciągnąć w
te wspominki. Ośmielona takim obrotem sprawy, zapytałam go o ten właśnie bal i
dlaczego właśnie Elka. Piotr zamyślił się na chwilę, a jego wzrok powędrował
gdzieś w przestrzeń. Potem uśmiechnął się i powiedział: Właściwie nie wiem
dlaczego, Ela zawsze miała w sobie to „coś”. Jak się okazało Piotr i Ela byli
bardzo szczęśliwym małżeństwem. Niestety Ela zmarła dwa lata temu. I taki jest
koniec tej historii. A może wy macie jakieś swoje historie i zechcecie je
opowiedzieć. Napiszcie do mnie, a ja je tu zamieszczę.
Tak
więc moi mili miejcie to "coś" w sobie i niech strzały Kupidyna was nie omijają.
Wszystkim zakochanym i nie tylko, życzę w dzisiejszym dniu wiele wzruszeń i
przyjemnych chwil. A te serduszka poniżej to specjalnie dla was.
środa, 5 lutego 2014
O tym i o owym i jeszcze dlaczego czasem miło do miasta się wybrać – 5 luty 2014 rok
Na
początku chcę podziękować Nieznajomemu za komentarz. Jakiś czas temu pytałam co
to za ptak przylatuje do mojego karmnika. I rzeczywiście. Sprawdziłam i wydaje
się, że to chyba kwiczoł. Tak więc, zagadka chyba wyjaśniona.
Ale
co w Zaścianku słychać? Ano cóż, słoneczko przygrzało i wszystko kapie i
chlupie. Śniegu ubywa, a wody przybywa. Niby nic nowego i taka zwykła chyba
prawidłowość, tyle że, strasznie denerwująca. W domu trwa niekończący się
remont. To też żadna nowość, bo odkąd tu
zamieszkaliśmy to ciągle coś trzeba wymienić, wymalować, wytapetować,
wykafelkować, zabudować, wyburzyć itp., itd. I daleko, daleko jeszcze do końca.
Zwłaszcza, że większość tych czynności wykonuje mój mąż w tak zwanym wolnym
czasie. Na początku strasznie mnie to wkurzało, ale człowiek to takie
niesamowite stworzenie, że do wszystkiego się przyzwyczai. Tak więc, już mnie
to jakoś tak bardzo nie rusza, no chyba że akurat mam doła. Tak jak na przykład dwa dni temu. Chandra
mnie straszna tłukła i miejsca znaleźć sobie nie mogłam. Toteż pozwoliłam sobie
na małą wycieczkę do Krakowa. Cóż, nic tak dobrze na chandrę kobiecie nie robi
jak zakupy ciuchowe. No, to znaczy nie twierdzę, że każdej, ale mnie tak. No
wiec, żeby sobie humor poprawić wybrałam się do słynnych galerii, których
Kraków posiada do wyboru do koloru. Mnie najbliżej było do Bonarki. Lubię takie
wypady, bo na przecenach można czasem fajny ciuszek upolować. Na takie okazje
wybieram zawsze środek tygodnia. Nie ma tłoku i można wszystko spokojnie
przymierzyć. No i miejsca na parkingu dowoli. Spokojnie więc, parkuję i dalej
hajda po sklepach. Bez pośpiechu, pomalutku. Oglądam, wybieram, przymierzam i
wreszcie kupuję. Niektóre sklepy omijam wielkim kołem, a to z powodu chorych
cen. Nie dlatego, że nie mogę sobie pozwolić na takie rzeczy, bo może gdybym
się sprężyła to i środki by się znalazły, ale dla zasady. Bo i po co
przepłacać. Przedwczoraj, gdy tak przemierzałam galerię trafiłam do SiNSAY .
Polecam jeśli ktoś lubi sportowy styl. Fajne bluzeczki bawełniane w jeszcze
fajniejszych cenach. I nie tylko. Tak więc, humor sobie poprawiłam i zadowolona
do domu wróciłam. To było przedwczoraj wczoraj zaś zafundowałam sobie inne
atrakcje. A mianowicie, od jakiegoś czasu słyszę o czymś co ZUMBĄ się zwie.
Ostatni wynalazek klubów fitness. A że, wiedzieć lubię, więc doświadczalnie
sprawdzić postanowiłam co to takiego. A jak postanowiłam, tak też zrobiłam i do
klubu fitness z moją córką się wybrałam. No i teraz już wiem. To taki rodzaj
areobiku połączony z tańcem o elementach latynoamerykańskich. Generalnie jest
bardzo szybko i bardzo głośno. Świetne na odchudzanie, poprawę kondycję i
rozładowanie stresu. Zumba podobno furorę robi. Mnie jakoś nie powaliła na
kolana. Wolę coś bardziej subtelnego, choćby i taniec brzucha. Ale cóż, każdy
ma swoje upodobania i jak to ktoś kiedyś powiedział: de gustibus non est
disputandum, co się tłumaczy: o gustach się nie dyskutuje, choć niektórzy
twierdzą że, akurat jest całkiem odwrotnie i teraz właśnie tylko o gustach się
dyskutuje. Ja tam nie dyskutuję. Niech każdy ma takie upodobania jakie ma i
dobrze. Cały myk polega na tym by z tymi swoimi gustami do innych się nie pchać
i dać im żyć. I to dziś na tyle. Pozdrawiam.
czwartek, 30 stycznia 2014
Urlop w Zaścianku - zapraszamy - 30 styczeń 2014 rok
Zima dalej trzyma. Śnieżek sobie sypie i bałwana ulepić już
można. Ale, ale, wczoraj przyjechał pług (pierwszy raz tej zimy) i zrobił nam
pod samą bramę piękną autostradę. Niestety, dzisiaj sypie i jak tak będzie
dalej to nie wiadomo czy jutro wyjedziemy. Chyba, że gmina zlituje się i znów
przyśle spychacz. A tak w ogóle, to pozdrawiam wszystkich kierowców pługów,
piaskarek i tym podobnych i ciepełka życzę. Pozdrawiam również Panią Krystynę,
która napisała do mnie. Pyta mnie Pani czy do Zaścianka można przyjechać. Otóż,
Zaścianek to gospodarstwo agroturystyczne. Można u nas spędzić weekend lub
urlop. Mamy kilka pokoi, w których może mieszkać od 1 do 6 osób. Pokoje położone
są na pięterku. W zależności od potrzeb oferujemy też całodzienne wyżywienie.
Nocleg wraz z wyżywieniem kosztuje tylko 50 zł. W okresach świątecznych
pobieramy opłatę dodatkową, jednorazową od każdej osoby w wysokości 40 zł.
Wokół domu jest sad i ogród o powierzchni 1 ha, w którym ustawione są ławeczki
i stoliki. W sezonie oferujemy świeże owoce i warzywa prosto z grządki lub
drzewa. Całość terenu jest ogrodzona, zatem bezpieczna dla dzieci. Dla
aktywnych Zaścianek oferuje rowery (również stacjonarny) i drobny sprzęt
sportowy typu piłki czy ringo. W Zaścianku można leniuchować, ale są i tacy goście,
dla których atrakcję stanowi koszenie trawy czy sadzenie kwiatów. Dla tych co
lubią zwiedzanie jest tu także wiele ciekawostek. Niedaleko jest miasteczko
Pińczów położone w malowniczej dolinie Nidy, gdzie można urządzić spływ
kajakowy. W Młodzawach zapewne wielką przyjemnością będzie zwiedzanie pięknego
Ogrodu na Rozstajach. Do Buska Zdroju polecam wybrać się na spacer po parku lub
na dansing. Na baseny mineralne można natomiast pojechać do Solca Zdroju. Dla
gości z dalszych stron Polski proponujemy wycieczkę do pięknego Krakowa i
niezwykłej Wieliczki. Dzieci niewątpliwą zaciekawi możliwość zobaczenia
zwierząt gospodarskich takich jak: kury, kaczki, świnki, krowy czy konie. Dla
chętnych za niewielką dopłatą organizujemy przejażdżki bryczką lub saniami w
zależności od pory roku. Pani Krystyna pyta czy mamy wolne miejsca. Na chwilę
obecną owszem, choć nie w każdym terminie. Więcej będę mogła powiedzieć, gdy
dowiem się w jakim czasie planuje pani urlop. Termin przyjazdu, jak i wszelkie
informacje można uzyskać pod telefonem: 698 673 334.
Pewnie nie o wszystkich zaletach Zaścianka wspomniałam.
Zapraszam wszystkich chętnych i pozdrawiam.
A tak Zaścianek wygląda teraz. Prawda,że ślicznie.
sobota, 25 stycznia 2014
Z serii: Mieszkańcy Zaścianka czyli oczy pełne wierności - 25 styczeń 2014 rok
Brrrrr… Jak zimno. Właśnie wróciłam ze stodółki, która w części przeznaczona jest na drewutnię. Przywiozłam pełne taczki drzewa i rozpaliłam w piecu. Niestety to jedna z ujemnych stron mieszkania na wsi. Chcesz mieć w domu ciepło napal sobie w piecu. I koniec tematu. Ale nie o tym chciałam wam dzisiaj opowiedzieć. Jak już wcześniej pisałam, w Zaścianku mieszka wiele zwierząt i każde ma jakąś swoją historię. Ani ja ani mój mąż nie prosiliśmy się o nie, same do nas przyszły. Dziś bohaterką będzie suka nazwana przez nas dwojgiem imion: Felicja - Melania, w skrócie Fela - Mela. To znaczy każdy woła na nią według własnego uznania, a ona na każde z tych imion reaguje. Felcia to mieszaniec wilczura o brązowo - czarnym umaszczeniu. Była pierwszym psem w Zaścianku. Przyszła do nas niemal zaraz po tym jak tu zamieszkaliśmy. “Przyszła” to świetne określenie, po prostu któregoś dnia zjawiła się pod bramą, wychudzona i ledwo trzymająca się na nogach. Wyglądała strasznie, była chodzącym szkieletem, kości miednicy i żeber wyraźnie były widoczne pod skórą. Dziś waży prawie trzydzieści pięć kilo, wtedy to było niecałe piętnaście. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Wielkie brązowe oczy osadzone w nieproporcjonalnym do reszty zabiedzonego ciała dużym łbie były bardzo smutne i pełne rezygnacji. Zawieźliśmy zwierzę do weterynarza, z małą nadzieją na jego uratowanie. Trudno było postąpić inaczej. Zdychające pod bramą zwierzę to niezbyt ciekawy widok. O dziwo, lekarz uznał, że można spróbować leczenia. Felcia dostała kroplówkę i leki. Zabraliśmy ją do domu. W tym czasie pracowałam w odległym Krakowie i w domu urzędował mąż, który ze staraniem o jakie go nie podejrzewałam zajmował się chorą psiną. A nie było to wcale łatwe. Felcia z początku miała wielkie problemy z żołądkiem. Zwracała wszystkie pokarmy i trzeba było karmić ją często małymi porcjami. Po miesiącu rany na skórze zagoiły się i nabrała ciała. Jednak do dziś ma bardzo delikatny żołądek i trzeba uważać na to co je. Więcej czasu wymagało by stała się ufna i radosna. Starania mojego męża dały ten efekt, że teraz Felcia darzy go bezwarunkową miłością. I wcale nie przesadzam. Gdy jej pan wraca do domu już półgodziny wcześniej waruje u bramy, a jak już jest w domu nie odstępuje od jego nogi. Parę razy (kiedy uznała, że grozi mężowi niebezpieczeństwo) zdarzyło się, że stanęła w jego obronie. A te maślane oczy kiedy na niego patrzy! Na szczęście jest bardzo mądra i posłuszna. Reaguje bezbłędnie na każdą komendę. Ma też swoje upodobania. Na przykład uwielbia jeździć samochodem i kopać dziury (no to drugie to dla nas utrapienie). Strasznie śmiesznie to wygląda, gdy stojąc przed bagażnikiem przebiera nogami i znacząco spogląda na drzwi. Ma świetną kondycję. Ścigając się z samochodem bez trudu osiąga prędkość czterdziestu kilometrów na godzinę, pewnie tylko na krótkim dystansie, ale jednak. Panicznie boi się burzy i wszelkich wystrzałów. Wtedy chowa się w swoim ulubionym miejscu za fotelem, albo pod nogami swojego pana. Nie jest już młoda, wydaje się nam, że ma już ponad dziesięć lat, a jak na takiego dużego psa to wiele. Nie wiemy też co przeszła za nim do nas trafiła. Czy uciekła czy też została wyrzucona. Jednak za okazane jej serce odwdzięcza się nam codziennie i chyba jest z nami szczęśliwa. A te fotki, to właśnie Melcia.
Brrrrr… Jak zimno. Właśnie wróciłam ze stodółki, która w części przeznaczona jest na drewutnię. Przywiozłam pełne taczki drzewa i rozpaliłam w piecu. Niestety to jedna z ujemnych stron mieszkania na wsi. Chcesz mieć w domu ciepło napal sobie w piecu. I koniec tematu. Ale nie o tym chciałam wam dzisiaj opowiedzieć. Jak już wcześniej pisałam, w Zaścianku mieszka wiele zwierząt i każde ma jakąś swoją historię. Ani ja ani mój mąż nie prosiliśmy się o nie, same do nas przyszły. Dziś bohaterką będzie suka nazwana przez nas dwojgiem imion: Felicja - Melania, w skrócie Fela - Mela. To znaczy każdy woła na nią według własnego uznania, a ona na każde z tych imion reaguje. Felcia to mieszaniec wilczura o brązowo - czarnym umaszczeniu. Była pierwszym psem w Zaścianku. Przyszła do nas niemal zaraz po tym jak tu zamieszkaliśmy. “Przyszła” to świetne określenie, po prostu któregoś dnia zjawiła się pod bramą, wychudzona i ledwo trzymająca się na nogach. Wyglądała strasznie, była chodzącym szkieletem, kości miednicy i żeber wyraźnie były widoczne pod skórą. Dziś waży prawie trzydzieści pięć kilo, wtedy to było niecałe piętnaście. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Wielkie brązowe oczy osadzone w nieproporcjonalnym do reszty zabiedzonego ciała dużym łbie były bardzo smutne i pełne rezygnacji. Zawieźliśmy zwierzę do weterynarza, z małą nadzieją na jego uratowanie. Trudno było postąpić inaczej. Zdychające pod bramą zwierzę to niezbyt ciekawy widok. O dziwo, lekarz uznał, że można spróbować leczenia. Felcia dostała kroplówkę i leki. Zabraliśmy ją do domu. W tym czasie pracowałam w odległym Krakowie i w domu urzędował mąż, który ze staraniem o jakie go nie podejrzewałam zajmował się chorą psiną. A nie było to wcale łatwe. Felcia z początku miała wielkie problemy z żołądkiem. Zwracała wszystkie pokarmy i trzeba było karmić ją często małymi porcjami. Po miesiącu rany na skórze zagoiły się i nabrała ciała. Jednak do dziś ma bardzo delikatny żołądek i trzeba uważać na to co je. Więcej czasu wymagało by stała się ufna i radosna. Starania mojego męża dały ten efekt, że teraz Felcia darzy go bezwarunkową miłością. I wcale nie przesadzam. Gdy jej pan wraca do domu już półgodziny wcześniej waruje u bramy, a jak już jest w domu nie odstępuje od jego nogi. Parę razy (kiedy uznała, że grozi mężowi niebezpieczeństwo) zdarzyło się, że stanęła w jego obronie. A te maślane oczy kiedy na niego patrzy! Na szczęście jest bardzo mądra i posłuszna. Reaguje bezbłędnie na każdą komendę. Ma też swoje upodobania. Na przykład uwielbia jeździć samochodem i kopać dziury (no to drugie to dla nas utrapienie). Strasznie śmiesznie to wygląda, gdy stojąc przed bagażnikiem przebiera nogami i znacząco spogląda na drzwi. Ma świetną kondycję. Ścigając się z samochodem bez trudu osiąga prędkość czterdziestu kilometrów na godzinę, pewnie tylko na krótkim dystansie, ale jednak. Panicznie boi się burzy i wszelkich wystrzałów. Wtedy chowa się w swoim ulubionym miejscu za fotelem, albo pod nogami swojego pana. Nie jest już młoda, wydaje się nam, że ma już ponad dziesięć lat, a jak na takiego dużego psa to wiele. Nie wiemy też co przeszła za nim do nas trafiła. Czy uciekła czy też została wyrzucona. Jednak za okazane jej serce odwdzięcza się nam codziennie i chyba jest z nami szczęśliwa. A te fotki, to właśnie Melcia.
czwartek, 23 stycznia 2014
Tradycja rzecz święta czyli dwadzieścia na godzinę i krajem - 23 styczeń 2014 rok
A więc… I od razu mnie zastopowało, bo przypomniałam sobie jak nasza polonistka jakoś tak w szkole podstawowej jeszcze usiłowała wpoić nam, że od “A więc” zdania się nie zaczyna. Widać odporna byłam na jej starania, bo mnie jakoś zdania z “a więc” na początku świetnie się do dziś dnia komponują. No cóż, zawsze ze mnie była trochę rogata dusza. A więc, po pierwsze nikt z czytelników nie wyraził swojej opinii w sprawie babć. Ani na “tak”, ani na “nie”. W takim razie uznałam, że myślicie podobnie. Po drugie wczoraj był “Dzień Dziadka”. Jak dla mnie dziadkowie są w porządku i żadnej ich krytyki ode mnie póki co się nie doczekacie. Natomiast wszystkim dziadkom składam serdeczne życzenia by im się dobrze darzyło. Po trzecie spieszę donieść, że do Zaścianka zima w końcu dotarła. Trochę zabieliły się okoliczne pola a i mrozik ścisnął. No, bałwana to jeszcze z czego ulepić nie ma, bo trawniki śniegiem tylko są przyprószone. Za to lodowisko jak się patrzy. Ledwo na nogach utrzymać się można. Nie wspomnę już o samochodzie, który totalnie zamarzł i oczyszczenie go z lodu nie mało wysiłku mnie kosztowało. Ale, że to dzień zakupów i spiżarkę uzupełnić trzeba, wyjścia nie miałam. No, ja to bym może na tych ziemniaczkach i innych warzywach, których w piwniczce nie brakuje przeżyła. Ale mój mąż to już nie. Tak więc, chcąc nie chcąc szybki w końcu odskrobałam i po sprawunki do miasteczka ruszyłam. No i zaczęło się. Na gminną drogę wyjechałam i zwątpiłam. Szosa pokryta warstwą lodu wyglądała nie ciekawie. Przez chwilę zastanawiałam się czy nie zawrócić, ale ostatecznie ruszyłam dalej. Powoli, jakieś dwadzieścia na godzinę, bo szybciej się nie dało. Dwa kilometry cudem przejechałam i widzę ruch jakiś na drodze. Więc jeszcze zwolniłam. A to przykrość, komuś się nie udało. Autko pięknie w rowie utknęło i traktorem wyciągnąć go usiłowano. Ofiar chyba nie było i dobrze. Kawałek dalej drugie stoi zgrabnie w pobocze i słup elektryczny wkomponowane. No myślę sobie: nie dobrze. Ale, że do drogi powiatowej już nie daleko było, nadzieja we mnie wstąpiła. I rzeczywiście tu dużo lepiej wszystko wyglądało, a nawet piaskarkę spotkałam. To znaczy domyśliłam się, że to piaskarka. Bardzo żałowałam, że aparatu ze sobą nie zabrałam, bo takiego ustrojstwa dawno nie widziałam. Przede mną jako żywo jechała ciężarówka pełna piasku z otwartą tylną klapą. Dwóch mężczyzn uzbrojonych w łopaty dzielnie nimi machało piasek z auta na jezdnię zsypując. Cudowne. Od i technika dwudziestego pierwszego wieku. Na duchu widokiem takim wzmocniona do miasteczka, a później do domu bez szwanku dodarłam. Potem, gdy już w fotelu z filiżanką gorącej herbaty siedziałam refleksja mnie taka dopadła. W telewizji co rusz tych biednych drogowców się czepiają, że to niby zima jak co roku ich zaskoczyła. I o co ten krzyk, przecież wiadomo, w Polsce tradycję się szanuje i zamiast odsądzać biednych drogowców od czci i wiary, lepiej cieszmy się, że i im swoją w tym roku podtrzymać się udało.
Na zakończenie: pod spodem zamieszczam zdjęcia ptaków, które przylatują do mojego karmnika. Nie wiem co to za ptaszki, ale może ktoś z was mi powie. Pozdrawiam wszystkich i do następnego razu.
Na zakończenie: pod spodem zamieszczam zdjęcia ptaków, które przylatują do mojego karmnika. Nie wiem co to za ptaszki, ale może ktoś z was mi powie. Pozdrawiam wszystkich i do następnego razu.
wtorek, 21 stycznia 2014
Babcia - inne spojrzenie czyli bezstresowe wnuczek chowanie - 21 styczeń 2014 rok
Spoglądam w kalendarz: na czerwono, dużymi literami pod dzisiejszą datą widnieje napis: Dzień Babci. Na chwilę zadumałam się nad tematem. I muszę powiedzieć, że moje odczucia są mieszane. W naszej tradycji, gdzie szacunek dla osób starszych dużo jeszcze znaczy, wielu osobą krytyczne słowa pod adresem babć wydadzą się nie na miejscu. Ale jak wiadomo każdy medal ma dwie strony. Na początek zatem podzielmy babcie na babcie miejskie i wiejskie. Nie będę pisać o tych miejskich babciach, bo to zupełnie inna odmiana babć. Skupię się na babciach wiejskich. Tutaj na wsi w większości gospodarstw żyją rodziny wielopokoleniowe i rzadko się zdarza by w którymś babci brakowało. Z moich obserwacji nie zawsze jest to takie dobre. Najczęściej bywa tak, że zapracowani rodzice, trud codziennego wychowania swoich pociech niejako naturalnie przerzucają na osobę, która ze względu na swój wiek nie jest już tak aktywna w pracach gospodarskich. Tak więc rodzice idą w pole, a maluchy zostają pod opieką kogo? No właśnie babci. No i co zazwyczaj bywa dalej? Ano, dalej to taka babcia dogadza jak może swojemu wnusiowi czy wnusi i rozpieszcza je na wszelkie możliwe sposoby. Dobrze jeśli rodzice nad tym w jakiś sposób panują i pewne zasady egzekwują. Ale zazwyczaj bywa tak, że nawet te mniej pożądane zachowania wnucząt są przez kochające babcie akceptowane i usprawiedliwiane, bo babcia przecież poza dzieciną świata nie widzi. Takie bezkrytyczne podejście w efekcie może spowodować opłakane skutki. Kiedy jeszcze prowadziłam swój mały sklepik wiele razy słyszałam peany na cześć maluchów. Babcie chwaliły się nimi, że niby takie mądre i zdolne i w ogóle wyjątkowe. No i rośnie sobie taki dzieciak w przekonaniu, że pępkiem świata jest, chowany bez stresu i z niezachwianą pewnością, że wszystko mu wolno, a co za tym idzie bez nijakiego szacunku dla rzeczonej babci. No bo jakiż też i szacunek mieć może kiedy ma każde żądanie ma to co chce i babcię w pogotowiu. Aż w końcu przychodzi taki dzień, że biedna babci żali się na wnuczka, nie zdając sobie sprawy z tego, że sama sobie na siebie bicz ukręciła. Możecie nie wierzyć, ale nasłuchałam się takich smutnych historii. Nie raz klientki czekając w moim sklepiku na busa (lokalny transport) opowiadały o swoich perypetiach z wnuczkami i nie jedna przy tym łzę uroniła. Sztandarowy przykład stanowi pewna kobieta, która przez bite czterdzieści minut (czasy kryzysu więc w sklepie klientów wiele nie było) opowiadała jak to wnuczka przez całe lata wychowywała i jakim to niewdzięcznikiem w efekcie się okazał. W końcu spojrzała na zegarek przerażona , że jest tak późno. Na pożegnanie rzuciła, że musi się spieszyć bo zaraz wnuczek wróci i musi mu obiad podać. Na takie oświadczenie nie wiedziałam czy mam się śmiać czy płakać nad losem “biednej” kobiety. Człowiek to trudny materiał do kształtowania i trzeba to robić umiejętnie. A więc drogie babcie, w dniu waszego święta życzę wam byście do wychowania wnucząt podchodziły rozsądnie, bo w myśl przysłowia: “czym skorupka za młodu nasiąkła tym na starość trąci”, takim szacunkiem wnuki was obdarzą, jakie zasady im wpoicie, a bezstresowe wychowanie to chyba nie najlepsza metoda. Oczywiście to co wyżej piszę nie dotyczy wszystkich babć, bo znam i takie mądre i rozsądne. Pewnie niektórzy podniosą larum na taką babć krytykę. Ale to co piszę wynika z mojej obserwacji. Osobiście uważam, że babcia to świetna instytucja, nieoceniona w procesie kształtowania przyszłego pokolenia. Ale, jak wszystko używana w dużych ilościach może zaszkodzić. A w ogóle to nie babcie wnuki mają wychowywać tylko ich rodzice, babcie powinny tylko pomagać. Temat ten to temat rzeka, a to co napisałam to zapewne tylko czubek góry lodowej. Ja chyba na tym skończę, ale jeśli wy macie swoje zdanie na ten temat zapraszam. Piszcie do mnie: doriss799@interia.pl
piątek, 17 stycznia 2014
Spotkanie z sąsiadką czyli co na wsi słychać - 17 stycznia 2014 rok.
- Co tam słychać dobrego? - grzecznie zagadnęłam.
- A w sklepie we wsi byłam, mąki mi zabrakło, a placki na obiad chciałam zrobić.
- Pewnie ziemniaczane? Pyszne te wasze ziemniaki.
- A nie, dzisiaj będą takie z kurczakiem i cebulą.
- Co tam we wsi słychać?
- Ksiądz po kolędzie ma dzisiaj chodzić, dlatego z obiadem się spieszę, bo po południu ma być u nas, a jeszcze dom trochę ogarnąć trzeba.
Dla tych co to “kolęda” niewiedzą wyjaśniam, że w okresie po Bożym Narodzeniu księża odwiedzają swoich parafian.
- A i ogłoszenie na sklepie wisi, że zabawa choinkowa we wsi będzie. - dodała po chwili
- Tak a kiedy? - zainteresowałam się
- No chyba za tydzień. 150 zł od pary.
- I co wybieracie się - pytam
- Jeszcze nie wiemy, może? - niepewnie bąknęła sąsiadka
Dwa lata temu sama byłam na takiej imprezie. Było całkiem, całkiem. Remiza to co prawda raczej nie elegancka restauracja, ale starano się by wszystko wypadło jak najlepiej. Gospodynie z lokalnego Koła Gospodyń, organizatorki zabawy zadbały o to żeby było co pić i jeść. Wszystkie potrawy przygotowały same i było bardzo smacznie. Grał zamówiony zespół i byłoby okej gdyby grający w nim muzycy mniej nadużywali napojów wyskokowych. Imprezę nawet zaszczycił swoją osobą lokalny burmistrz, a i proboszcz zaproszony został. Wszyscy świetnie się bawili i chyba byli zadowoleni. Tak jak zazwyczaj, gdzieś koło drugiej godziny wyszliśmy. Jednak jak wieść niesie zabawa skończyła się dopiero wczesnym rankiem.
Sąsiadka postała jeszcze chwilkę, pozbierała pakunki i pomału ruszyła w stronę swojego domu. Oparta o grabie, zadumałam się odprowadzając wzrokiem oddalającą się kobietę. Gdyby mi ktoś dziesięć lat temu powiedział, że będę mieszkać na wsi i tak sobie przy bramie z sąsiadką rozmawiać o wiejskiej zabawie, pomyślałabym, że chyba coś mu się w głowie poprzestawiało. A jednak, jestem tutaj. Jak to życie dziwnie się układa. Wystawiłam twarz do słońca i przez chwilę rozkoszowałam się ciepełkiem. Jak dobrze, że tu jestem, pomyślałam. Jednak czasami los wie co robi. Ciekawe czym mnie jeszcze zaskoczy. Cóż pożyjemy zobaczymy, a tymczasem życzyć tylko sobie mogę by to były same dobre rzeczy. Z zadumy wyrwał mnie Figaro, który wielkim pyskiem przytulił się do mojej nogi domagając się głaskania. Swoim zwyczajem wyjęłam aparat fotograficzny i zrobiłam parę zdjęć, bo odkąd tu mieszkam rzadko się z nim rozstaję i dużo fotografuję. Jak w Zaścianku wygląda tegoroczna zima zobaczcie sami.
Subskrybuj:
Posty (Atom)