poniedziałek, 15 grudnia 2014

O tym jak to pacjent przy okienku rejestracyjnym rozchorować się może i trochę jeszcze o pisaniu moim – 15 grudzień 2014 rok

Witam wszystkich. I znów tu jestem. Nie wiem jak tam u was, ale u nas zimy nijakiej nie ma. Jest dość ciepło i wcale nie wygląda, że spadnie śnieg. Czyżby czekała nas powtórka z tamtego roku? Boże Narodzenie bez śniegu i mroziku? Chyba nikomu się to nie spodoba. Ale akurat na to recepty nie mam. No to może teraz o tym co mnie ostatnio żywotnie zajmuje. Dwie sprawy zupełnie rożne. Najpierw może opowiem wam o swoim doświadczeniu z lokalną służbą zdrowia. No więc, zdarzyło się tak, że musiałam skorzystać z porady chirurgicznej. Mieszkam jak wiecie na głębokiej wsi kieleckiej i najbliższy lekarz o takiej specjalizacji przyjmuje w miejscowości powiatowej o nazwie Pińczów. Poradnia chirurgiczna znajduje się w tutejszym szpitalu. No i super, tyle że na tym kończy się przyjemność obcowania z tą instytucją. Ja wiem, że już na temat polskiej służby zdrowia napisano tony stron, ale chyba jednak wciąż za mało, bo to jak traktuje się pacjentów o pomstę do nieba woła. I tak, aby z poradni skorzystać należy na wizytę zarejestrować. No i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że nie można tego zrobić telefonicznie, a należy  się przed okienkiem stawić osobiście. I to mogę jeszcze w końcu zrozumieć. Choć w dzisiejszych czasach telefon to raczej powszechnie używane urządzenie, ale widocznie służba zdrowia w naszym kraju tego chyba nie ogarnia. A teraz dalej. Przy okienku rejestracyjnym by zostać zarejestrowanym należy się stawić o godzinie ósmej rano. Dodam, że rejestrować można się tylko w dniu wizyty, co też jest jakimś dziwolągiem. Ale dobrze i to można jakoś przełknąć. Ciekawie robi się w momencie gdy pacjent jest informowany, że lekarz przyjmuje dopiero od godziny dwunastej. Fajnie, no nie. No i co ja mam przez te cztery godziny robić? Do domu trochę ponad dwadzieścia kilometrów. Wracać? Czekać? Jak wrócę to przejadę jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów. Jak zostanę cały dzień stracony, bo pacjenci są przyjmowani według kolejności ustalonej przez lekarza.  I co na to nasz minister od zdrowia? Ano pewnie nic. Bo co tam jakiś pacjent. Niech se czeka i cieszy się gdy w ogóle się ktoś nim zainteresuje. No cóż, nie wiem jak was ale mnie diabli biorą. I nie na służbę zdrowia, bynajmniej, tylko na siebie, że nie zwiałam z tego kraju jak była taka okazja. Ale cóż, może jeszcze się zdarzy. Ha, Ha, Ha, a ci nasi tam na górze myślą, że ci co wyjechali wracać będą. Koń by się uśmiał.
Teraz temat drugi. Ano, tak się stało, że napisałam parę opowiadań dla dzieci, takich bajeczek i parę osób to przeczytało, no i orzekło, że rzecz jest godna uwagi. Zdziwiło mnie to wielce, bo nigdy nie myślałam o tych moich bazgrołach w ten sposób i nie wiem czy każdy autor ma tak samo, ale mnie nigdy to co napiszę nie wydaje się wystarczająco dobre.  Oczywiście moja grupa testowa to żadne autorytety, ale kto wie, w końcu pisałam dla normalnych ludzi, a nie dla jakiś wybitnych autorytetów. No i zrodził się pomysł, że może by to wydać. Poszperałam w internecie i okazało się, że rzecz nie jest łatwa, ale i nie niewykonalna. Sumując mam dwa wyjścia, albo wydać to na własny koszt, albo pozbyć się praw majątkowych do tekstu. No i jestem w kropce. Nie bardzo wiem co dalej zrobić. Chyba po prostu wyślę teksty do kilku wydawnictw i zobaczymy co się zdarzy. Jak się nikt tym nie zainteresuje to schowam głęboko do szuflady i kiedyś wnukom czytać będę. Jakby ktoś miał jakieś rady to niech pisze. Z góry dziękuję. Uff, ale się rozpisałam. Na tym chyba skończę. Pozdrawiam wszystkich i śniegu życzę.

niedziela, 19 października 2014

Koniec lata i znów jestem z wami - 19 październik 2014 rok

Witam wszystkich po dość długiej przerwie. To prawda, dawno mnie tu nie było i niektórzy z moich czytelników pewnie całkiem już stracili nadzieje, że jeszcze się pojawię.  Cóż, to było pracowite lato i czasu na wszystko jakoś mi brakowało. A może było tak, że opuściła mnie wena, a może jedno i drugie po trosze. Jakby nie było to teraz postaram się pisać częściej. A co słychać w Zaścianku? Ano, Zaścianek przez cale lato gościł letników i jak na pierwszy sezon swej działalności było ich całkiem sporo. Wypoczywali, jeździli, zwiedzali okoliczne atrakcje i jak mi się wydaje opuszczali nas w większości zadowoleni.
W tym roku przyroda wyjątkowo łaskawie obdarzyła nas swoimi darami. Drzewa obrodziły obficie. Były czereśnie, śliwy, jabłka, gruszki, a i orzechów jest moc. No i tak siedziałam sobie w tej mojej kuchni i smażyłam sobie te powidełka i inne konfitury. Bo sałatki z ogórków i pomidorów to domena mojego męża i ja mu się w to nie wcinałam. Swoją drogą trzeba mu przyznać, że wychodzą mu wspaniałe. Na grządkach dojrzała już papryka, kapusta, buraczki, seler i pory. Szczerze mówiąc myślałam, że już nic tam nie urośnie, bo chwast był większy niż wszystko inne i sił mi brakło na jego plewienie. Ale nie, urosło bujne i dorodne. I dobrze.
A co poza tym? Ano, właśnie dziś temat świeżutki i wszystkich nas żywotnie interesujący, a mianowicie jakieś parę dni temu pojawiły się na naszej drodze maszyny i nadzieja w nasze serca wstąpiła wielka, że wreszcie w błocie po kolana chodzić nie będziemy. No i zaczęło się. Spychacz, walec i inne ustrojtwa zrobiły swoje i mamy piękną nowiutką, asfaltową drogę. Ale, ale nie myślcie, że to tak łatwo poszło. Trochę zachodu i korowodów z tą nasza dróżką było. Ale koniec końców jakoś z gminą się dogadaliśmy i wszystko dobrze się skończyło. Tak więc Panu Burmistrzowi gminy Działoszyce pięknie dziękujemy za wyrozumiałość i zaangażowanie. Pewnie i nasi goście – mam nadzieje że coraz liczniej przybywający – równie wdzięczni będą, a i dla promocji naszego pięknego regionu z różnicą to nie będzie. Teraz jeszcze tylko zostały do zrobienia pobocza i ten nowy nabytek będzie można opić tegorocznym winkiem z róży.
A teraz muszę odpowiedzieć na dwa komentarze, które otrzymałam jakiś czas temu. Wiem, że trochę dawno to było, ale chyba lepiej później niż wcale. Pierwszy dotyczy dróg w naszej gminie i poczynań Pana Burmistrza w tym temacie, stąd wnoszę, że autorem tegoż komentarza jest mieszkaniec naszej gminy, choć nie ujawnił swojej tożsamości. Jednakowoż tematu dróg rozwijać nie będę już bardziej choć taka jest rada mojego anonimowego czytelnika, a to z dwóch powodów: po pierwsze nie mam w tym względzie gruntownej wiedzy i nie wiem czy mi się w tym chce grzebać, a po drugie wciąż mi braku czasu na rzeczy o wiele ciekawsze choćby na malowanie. Pyta pan również czy przypadkiem nie popełniłam błędu pisząc CHA i sugeruje pan, że powinno być HA. Nie będę się w tym temacie wymądrzać, choć swoje zadnie mam. Uważam mianowicie, że wszystkie te zasady językowe są śmieszne, sztuczne i nie ma tak naprawdę o co kopii kruszyć. Język się zmienia, jest żywy i  nawet Pan Miodek nie powstrzyma jego ewolucji. Choć przyznaje że wyraz dróżka napisany w ten sposób: „drurzka” wygląda dziwacznie dla nas to nie koniecznie będzie tak wyglądał dla ludzi za dwieście lat. Ciekawe co powiedziałby taki Rej gdyby dziś w telewizji usłyszał jakąkolwiek dyskusję. Co najmniej byłby chyba zaskoczony. Nie zapominajmy, że język służy komunikacji i jeśli ja rozumiem co do mnie mówią i ktoś rozumie co ja mówię do niego to czy powiem „włączać” czy „włanczać” naprawdę nie ma większego znaczenia. A jeśli chodzi o nieszczęsne CHA to znalazła  interpretacje tej pisowni, którą zamieszczam poniżej.
Jak się okazuje to w kwestii wyrazów dźwiękonaśladowczych istnieje tylko jedna zasada, którą w poradniku językowym PWN Piszemy poprawnie następująco formułuje prof. Mirosław Bańko:

„Wyrazów dźwiękonaśladowczych nie ocenia się w skali poprawne – niepoprawne, lecz w skali trafne – nietrafne albo sugestywne – niesugestywne (czy też mniej sugestywne). (…) trzeba pamiętać, że bardziej sugestywna, trafniej naśladująca dany dźwięk może być nie ta [forma], której się używa częściej, zgodnie z językową konwencją, lecz ta, którą się stwarza doraźnie, np. drrrrrrrryń!”

Zasadę odnośnie do wyrazów onomatopeicznych czyli dźwiękonaśladowczych można sformułować jeszcze w inny sposób, a mianowicie: dajmy się ponieść emocjom i piszmy je tak jak w duszy nam gra. I to byłoby chyba wszystko w tym temacie. Pozostał mi jeszcze jeden komentarz, ale to chyba już następnym razem. Pozdrawiam wszystkich trochę już w jesiennym nastroju i  zachęcam do oglądnięcia zdjęć. Zaścianek jesienią jest naprawdę piękny.









poniedziałek, 9 czerwca 2014

Oj dana,dana - wieś się bawi, a dziurawa droga gości mi odstrasza - 9 czerwiec 2014 rok

 Rozszalała się ta nasza wieś, rozimprezowała się na całego. A to Dzień Matki, a to Dzień Kobiet (o tym nie pisałam ale, a jakże, był jak się patrzy, tylko zaproszona na niego nie byłam. Pewnie gmina we mnie jeszcze kobiety nie dojrzała), no i przyszedł czas na Zielone Świątki, a że orkiestrze naszej 90 lat stuknęło więc i ten fakt świętowano. To było wczoraj przy niedzieli. Festyn na świeżym powietrzu zorganizowano. I była nawet karuzela i nie wcale jakaś taka mała tylko duża łańcuchowa. Dla nie wiedzących wyjaśniam, że w tej karuzeli siedzenia zamocowane są na długich łańcuchach. Przyjemność dla ludzi o mocnych żołądkach. A co poza tym. Ano było wszystko jak trzeba i życzenia i występy i przemowy wszelkie no i oczywiście czcigodni goście. A orkiestra to nawet tort dostała. Nie wiem kto był tejże imprezy organizatorem, ale chyba Pan Burmistrz Gminy Działoszyce za gospodarza robił, a Pani Sołtys naszej wsi za gospodynię. Podejrzewam również że sławetna Grupa Odnowy Wsi Dzierążnia palce w tym maczała. Dzieciaki pokaz dały, krakowiaka maluchy zatańczyły, a mażoretki dzielnie w takt wygrywanych przez naszego jubilata – Orkiestrę Dętą OSP Dzierążnia maszerowały. Najbardziej wzruszyły mnie przemowy drogiego naszego Pana Burmistrza Gminy Działoszyce i zaproszonych gości, a to Pana Wicewojewody Świętokrzyskiego Grzegorza Dziubka i Komendanta Ochotniczej Straży Pożarnej, ale skąd nie dosłyszałam. Pan Wicewojewoda z zapałem opowiadał jak to z rodziny rolniczej się wywodzi i dla dobra tegoż ludu wiejskiego co w mocy jego czyni. Na tradycje się powoływał i o wsparcie w nadchodzących wyborach PSL prosił (cha, cha, cha). Komendant krótko wspomniał tylko że dobytek ludzki Straży jest strzec zadaniem. Wszystkie osobistości dzielnie z ludem się bratały i obecnością swoją imprezę uświetniły. No i jak to na festynie napitku różnego nie brakowało i zagrychę do niego można nabyć sobie było z czego licznie korzystano. Niebywałym powodzeniem cieszył się sklep obok remizy położony, gdzie kolejka czasy głębokiej komuny na myśl przywodzić mogła. A potem to już tylko tańce do późnej nocy były i ludek bawił się wesoło. Tak więc sami widzicie, że pan Burmistrz nasz zapracowany bardzo i imprezy żadnej sobie nie odpuści. I nie wiadomo czy współczuć mu, czy też zazdrościć, bo z jednej strony utrudzony musi być wielce, a z drugiej ugoszczony zawsze szczodrze zostaje. Piękne to wszystko i za serce chwyta, ale prośbę mam jedną do przedstawicieli władz naszych, choć pewności żadnej nie mam, że bloga mojego ktoś w gminie czyta. Gdyby jednak ktoś to czytał, to tym sposobem orędować się ośmielam, by wszystkie szumne słowa w czyn przekuć i skromny ludek zauważyć. Kochany Panie Burmistrzu drogi mam potrzeba. Imprezy są fajne, ale dziury w drodze interes mi psuję i gości odstraszają. Już jakieś dwa lata o to zabiegamy i tak sobie myślimy, że prośba nasza swoje już odleżała. Co prawda inwestycja to nie duża ale gdyby w końcu do skutku doszła to na chwałę Pana Burmistrza zapisana będzie, a dla nas to rzecz pierwszej wagi i jak to Szkspir ujął „to be or not to be”
I to chyba na tyle. Aha. Dodać muszę jeszcze, że z utęsknieniem na następną imprezę czekam. 


środa, 4 czerwca 2014

Kolorowe jarmarki czyli dawnych wspomnień czar i jeszcze trochę o dzisiejszej rzeczywistości - 5 czerwiec 2014 rok

Nie wiem jak wy, ale ja lubię wracać do wspomnień z dzieciństwa. No może im człowiek starszy to tak ma. Pewnie to nie reguła i nie dotyczy każdego, ale mnie najprawdopodobniej tak. A może jestem trochę sentymentalna? W każdym razie wspomnień mam wiele, a najbardziej ulubione dotyczą wakacji u moich dziadków. Tak, właśnie należałam do tych szczęśliwców, mających babcie na wsi. Nie wszyscy tak mieli. Niektóre dzieciaki spędzały całe wakacje w mieście. Ja nie. Może stąd mój sentyment do wsi. Z tamtych czasów pamiętam wiele rzeczy na przykład sianokosy na łące koło rzeki,  na której jesienią zbierały się sejmiki bocianów, żniwa, wykopki i snujące się po polach dymy palonych ognisk. Pamiętam też, że co jakiś czas w pobliskim miasteczku odbywał się jarmark i na taki jarmark kilka razy zabrał mnie dziadek. W takie dni trzeba było bardzo wcześniej wstać. Dziadek zaprzęgał do wozu koniki i mogliśmy wyruszyć w drogę . Do Skalbmierza jechało się dość długo (tak mi się wtedy wydawało) bo to jakieś siedem kilometrów, ale w końcu docieraliśmy na plac targowy. Tutaj było już zawsze gwarno i tłoczno. Obok siebie stało wiele furmanek, z których gospodarze sprzedawali swoje produkty. Dalej kolorowe stragany ze swojskimi smakołykami i nie tylko. Można tu było kupić praktycznie wszystko od wiejskiej kiełbasy i serów przez wszelkiego rodzaju odzież aż po produkty niezbędne w gospodarstwie domowym takie jak: garnki, sita, wiadra, kosze itp., itd. Taki ówczesny dom towarowy. Byłam wtedy dzieckiem i jak wszystkie dzieci najbardziej interesowały mnie zabawki. Było takie miejsce na placu gdzie sprzedawano wykonane z drewna i wikliny przedmioty. Tu najbardziej lubiłam przychodzić, bo oprócz koszyków, kwietników, stołków, półek, drabin, łyżek, garnców i Bóg raczy jeszcze wiedzieć czego były tu zabawki dla dzieci. Gliniane, gwiżdżące ptaszki, fujarki, drewniane koguty na kółeczkach z machającymi skrzydłami, małe malowane zydelki, wiklinowe wózki dla lalek i wiele, wiele jeszcze innych. Nota bene, miałam taki wózek na drewnianych kółkach, w którym namiętnie woziłam swoje lalki i miśki. Trudno mi opisać ten ruch i krzyki sprzedawców zachwalających swoje towary. No i ten specyficzny zapach: ciepłe (ale jeszcze nie gorące) powietrze poranka, ostry zapach zwierząt, produktów spożywczych, drewna i nie wiedzieć jeszcze czego. Pewnie ten opis jest nie wystarczający, ale lepiej nie potrafię. Cóż, czas robi swoje i wypacza nasze wspomnienia. To tyle w kwestii przeszłości.
A dziś? Jak wygląda dzisiaj jarmark? Bo takie jarmarki czy raczej jak teraz się mówi targi w tych małych miasteczkach odbywają się i współcześnie. Ba, są nieodłącznym ich elementem. Święto dyszla, jak mawia mój mąż odbywa się raz w tygodniu. Dziś na targu trudno spotkać wóz zaprzężony w konie. Za to cały parking zajmują samochody, a nie rzadko trafia się i traktor. Nadal jest tu gwarno i tłoczno. A co dziś można tu kupić? Zaraz przy wejściu miejscowi gospodarze sprzedają swoje towary. Teraz akurat jest sezon na truskawki, ale są też pomidory, ziemniaki i wszelkiego rodzaju nowalijki. Dalej stragany z garnkami i drobnym sprzętem kuchennym. No i oczywiście odzież. Najróżniejsze bluzeczki, spódnice, spodnie, sweterki, damskie, męskie i dziecięce w dużym wyborze i różnorodności. Kilka stoisk z butami i pantoflami. Tutaj zawsze kupuję ciepłe góralskie kapcie na zimę. Na prawo jest część zajmowana przez sprzedawców kwiatów i drzewek ozdobnych, ale nie tylko. Można tu znaleźć sadzonki warzyw i owoców. To moje ulubione miejsce. Nabyłam tu wiele roślin do mojego ogródka. Dalej stoiska z firanami i zasłonami. Z drugiej strony placu można spotkać zaś wozy ciężarowe oferujące meble. Od gospodarzy można też kupić mleko czy ser. Nie brakuje też straganów z mięsem. Na próżno zaś szukać na dzisiejszym targu pierzastego kogucika, balonika na druciku, cukrowej waty i z piernika chaty. To można zobaczyć tylko na odpustach, a czasem na imprezach z udziałem ludowych wytwórców, które mają za zadanie  promować region. Ale to już zupełnie inna bajka. Pewnie i o tym kiedyś napiszę, a na teraz to wszystko. Na dole kilka fotek z targu w Skalbmierzu.











poniedziałek, 26 maja 2014

O tym jak u nas na wsi Dzień Matki świętowano 26 maj 2014 rok

W kalendarzu czarno na białym, a raczej czerwono na białym widnieje, że dzisiaj Dzień Matki i pewnie z tej okazji wszystkie mamy usłyszą dzisiaj dużo miłych słów. Ja również się dołączam i życzę wszystkim matkom by po latach kiedy dzieci już dorosną i pójdą swoją drogą były dumne z tego jakie są i jak zmieniają świat. Tak więc, kochane mamy chowajcie swoje dzieci mądrze i uwierzcie mi, że bezstresowe wychowanie to nie najlepszy sposób. I to chyba wszystko w temacie życzeń.
A jak to u nas na wsi z tym świętem było? Ano było tak. Wszystko zaczęło się od listu, który znalazłam w skrzynce pocztowej. Było to ni mniej ni więcej tylko właśnie zaproszenie na spotkanie z okazji Dnia Matki, które miało się odbyć 25 maja w Remizie Ochotniczej Straży Pożarnej w Dzierążni. Dalej napisało, że organizatorem tejże imprezy jest Burmistrz Miasta i Gminy Działoszyce wraz z Grupą Odnowy Wsi Dzierążnia. I tu trochę złośliwości. O tej Grupie Odnowy od czasu do czasu coś tam słyszałam. A to, że organizują jakieś imprezy czy też wycieczki. Nigdy jednak jak, mieszkam w tej wsi już sześć lat, nie dostałam żadnego zaproszenia na taką imprezę i już grupę ową  za mit jakiś uważać zaczęłam. Toteż zdziwienie moje było olbrzymie i przy tej skrzynce prawie szczęka mi opadła. No cóż, wiadomo nie od dziś, że urzędy administracji państwowej w Polsce działają wooooolno, ale żeby aż sześć lat im zabrało by się zorientowali, że w tej gminie mieszkam... Wreszcie jednak jakoś na to wpadli i to zaproszenie dostałam. No i myślę sobie: nie ma to tamto tylko trzeba imprezę uświetnić swoją obecnością. Po prawdzie to i trochę ciekawa byłam jak taki dzień się tutaj świętuje. Toteż zgodnie z tym co napisali o godzinie 16 uzbrojona w aparat fotograficzny stawiłam się w rzeczonej remizie. Sala, w której zorganizowano spotkanie bynajmniej nie wyglądała zbyt imponująco. Tym niemniej zadbano o stoły i ławy. Frekwencja dopisała. Sala była pełna głównie pań, ale znalazło się też paru panów. Dlaczego? Nie wiem, ale byli. Siadłam grzecznie na ławce no i czekam co będzie dalej. A dalej długo nic się nie działo. Aż w końcu jakoś tak dwadzieścia minut po czasie zaczęło się. Aha, zapomniałam dodać, że każdej z mam zaserwowano ciasteczko i do wyboru kawę lub herbatę. Tak więc, siedzimy i czekamy. Duszno się zrobiło i twarda ławka dała znać o sobie. Ciastko już zjadłam, dzieciaki zgromadzone na niewielkiej scenie w głębi pomieszczenia zaczęły odczuwać panując w pomieszczeniu temperaturę. Wreszcie impreza zaczęła się. Na początek przywitała gości i złożyła życzenia mamom Pani Sołtys Dzierążni. Następnie do życzeń dołączył się Burmistrz Miasta i Gminy Dziasłoszyce Pan Zdzisław Leks. No, a potem to już poszło gładko. Dzieciaki ze szkoły podstawowej w Dzierążni odśpiewały kilka piosenek traktujących głównie o mamach. Wreszcie przyszła pora na upominki. Najpierw Pan Burmistrz podziękował dzieciakom za przygotowany występ wręczając każdemu bombonierkę z czekoladkami (wiśnie w likierze?). Mamy też takież czekoladki dostały, a  do tego ręcznie wykonaną przez dzieciaki  kartkę z życzeniami. Bardzo miły gest, tym bardziej, że Pan Burmistrz sam te prezenciki wręczał. Dalej był jeszcze występ Orkiestry Dętej OSP Dzierążnia, z której wieś nasza jest bardzo dumna i żadna impreza bez jej udziału obejść się nie może. To że dumna wcale nie dziwi, bo historia tejże orkiestry liczy sobie ni mniej ni więcej tylko lat 90. Grali ładnie, ale trochę za długo (chyba cały znany im repertuar), że już trudno wysiedzieć było na twardych ławkach, a i sala nie przystosowana do takich występów nie dawała zbyt przyjemnych odczuć akustycznych. A prościej mówiąc: było za głośno. I to był ostatni punkt programu, po czym grzecznie wszyscy się rozeszli. I tak to na naszej wsi Dzień Matki świętowano. To co wyżej opisałam to moje subiektywne odczucia i ktoś może być oburzony na wtrącone gdzie niegdzie złośliwości. Gwoli sprawiedliwości dodać muszę, że to miło, że ktoś w ogóle takie imprezy organizuje. Tak więc kochani za zaproszenie bardzo wam dziękuję i na przyszłość się polecam. Zapraszajcie mnie, a na pewno przybędę, a co zobaczę i usłyszę opisać nie omieszkam. A na dole parę fotek.

 Powitanie gości. 
 A to poczęstunek, zestaw: ciasteczko i kawa lub herbata do wyboru. Skromnie ale dobre i to.
 Dzieciaki gardeł nie szczędziły.
 Pan Burmistrz prezenty rozdaje.

środa, 14 maja 2014

Dziś rzecz o ogrodzie i wielkiej trawie – 14 maj 2014 rok


W Zaścianku zrobiło się cicho, co wcale nie znaczy, jest nudno i spokojnie. Goście wyjechali a my to znaczy gospodarze do roboty. Jak już pisałam, posiadłość liczy sobie ponad 2 hektary. Tak więc jest co robić. Największą zmorą jest trawa, rosnąca bujnie jak na drożdżach, z uporem godnym podziwu. No więc kosimy ją i kosimy z samozaparciem, które Bóg raczy wiedzieć skąd się w nas bierze. Niestety pomimo naszej heroicznej pracy, są w Zaścianku takie zakątki, które pięknie dziczeją i żyją własnym życiem. Trzeba się przyznać: przegrywamy z kretesem tę walkę z naturą. Czasem oglądam programy telewizyjne o ogrodach. Piękne, zadbane, wypielęgnowane w każdym szczególe. Zastanawiam się wtedy w czym rzecz. Jak oni to robią? Nie śpią, nie jedzą i tylko w ogrodzie siedzą czy co? Może ktoś mnie oświeci, zaczynam popadać w kompleksy nieudolności i tym podobnych. A może wśród czytelników znajdą się tacy, którzy swoje ogrodowe projekty zechcą w Zaścianku wprowadzić w życie. Z olbrzymią rozkoszą udostępnię każdemu kawałek ogrodu i wszelkie potrzebne sprzęty. Tak więc przyjeżdżajcie i hajda w ogród.
Co poza trawiastym problemem? Ano, jeszcze może trochę o pomidorach. I tu muszę się pochwalić, że wyrosły pięknie i obficie. W tym roku posiałam takie żółte o kształcie cytryny i gruszki, czerwone klasyczne no i jeszcze te koktajlowe, które nie wiedzieć czemu w ogóle posiałam, bo rośnie to jak chwast i obficie owocuje nawet wcześniej nie posiane. Koktajlówki, jak je nazywam, mają jeszcze i tę zaletę, że nie chorują i żadna zaraza ich się nie ima. Po za tym w tym roku pięknie kwitną truskawki i zapewne będzie ich całe mnóstwo. A jabłonie! Oj, będzie z czego zrobić konfitury. 
Dziś pada deszczyk i dobrze bo ostatnio było sucho jak na Saharze w środku lata (nie wiem czy tam jest jakieś lato). Tak więc pada i myślę, że w końcu moje grządki z marchewką, pietruszką, buraczkami, fasolą i nie wiedzieć z czym tam jeszcze, w końcu się zazielenią. I tu taka ciekawostka: a trawie susza nie szkodzi – szkoda. I jeszcze a propos trawy: ta zielona zaraza śni mi się po nocach i nawet zrodziła w moim umyśle taki pomysł, żeby wejść w układ z jakimś góralem i zrobić tu redyk (tak to się chyba nazywa), to znaczy chodzi o to żeby przywiózł tu swoje zwierzaki i one żeby żarły to wredne trawsko. Podobno owce jedzą jak leci i nie wybrzydzają, tak jak kozy. Tak więc, widzicie, ze desperacja moja jest wielka. A może ktoś ma jeszcze jakieś inne pomysły na to nieszczęsne zielsko. Napiszcie, a wszystkich chętnych zapraszam. Na gości czekają nowo wyremontowane pokoje i wiele, wiele świeżego powietrza.   




 Nasza szklarnia. Może mało profesjonalna, ale zadanie swoje spełnia śpiewająco.
No i rzecz jasna moje pomidorki.

 To z kolei ujarzmiona część Zaścianka
Tu zaś dziki Zaścianek
A to widok z okien pokoju



 

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Wielkanoc czyli wiosna pełną parą - 21 kwiecien 2014 rok


Na początku życzenia świąteczne. A więc, życzę wszystkim moim czytelnikom spokojnych i miłych świąt i mokrego dyngusa. Teraz będę się kajać. Rzeczywiście zaniedbałam trochę to moje pisanie. Cóż mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, chyba tylko to że pracy mi nie brakowało, a wszystko w wielkim tempie i napięciu. Czy ktoś z was sprzątał  kiedyś po kapitalnym remoncie? Jeśli tak, to myślę że zrozumie. Dla nie wiedzących, wyjaśniam że to droga przez mękę. Dodam jeszcze, że nie ma gorszej kary jak remontowanie starego domu. Do tego wiosna w pełni i w ogrodzie masa roboty. Nie posiejesz to mieć nie będziesz. No i jeszcze akcja „trawa”. Zielsko rośnie jak na drożdżach i trawniki błagają o koszenie, a jest tego około hektara. Ale dość narzekania. Na szczęście już po wszystkim i jakiś czas może będzie spokój. Chyba, że znów coś wymyślimy, a jeszcze jest wiele do zrobienia, by nasz Zaścianek wyglądał tak jak sobie wymarzyliśmy. To tyle w kwestii usprawiedliwienia. Teraz w sprawie zajączka. Z żalem muszę donieść, że nasze zajęcze maleństwa nie przeżyło. Jednak wszystkie nadesłane rady, za które bardzo dziękuję, bardzo się przydały. Mój znajomy też takiego marcowego zająca dostał na święta, a raczej przyniosła go sroka. Tak, dobrze czytacie. Sroka. Te wszędobylskie, drapieżne szkodniki bywają bardzo dokuczliwe. Na ogród takiego zajęczego malucha właśnie przyniosło takie ptaszysko. Myśleliśmy, że nie przeżyje bo upuściła je z wysokości. Jednak zajączek żyje i ma się dobrze. Nie uwierzyłabym w tę historię, gdyby nie to, że całe zajście widział synek moich znajomych.
A co nowego w Zaścianku? Ano, w Zaścianku zrobiło się gwarno. Pełne obłożenie. Wszystkie miejsca zajęte. Goście wypoczywają, a my pracujemy. I dobrze. Pogoda sprzyja wypoczynkowi i fajnie jest posiedzieć na bujaczku, co bardzo się podoba naszym gościom. I tak powoli czas leci.
Ogród w Zaścianku wygląda pienie. Kwitnie sad i kwiaty. A najpiękniej nasze drzewo. Tak nazywamy olbrzymią ptasią czereśnie. Jest naprawdę niesamowita. W sadzie też burza kwiatów. A jak pachnie! Słodko i uwodzicielsko. Szkoda, że nie mogę wam tego przesłać przez internet. Sowy się już wykluły i chyba jest ich trzy. A na naszej łące zadomowił się bociek. Tak, więc sami widzicie, że wiosna w pełnej krasie.
Muszę powoli kończyć, bo goście swoje wymagania mają i obiad ugotować trzeba. Ale zapomniałabym o pisankach. Przed świętami było z nimi trochę roboty. W załączeniu przesyłam zdjęcie jednej z nich. Drugie zdjęcie to nasza ukochana kocica Zuzia w wielkanocnym koszyczku. Wcześniej był w nim stroik wielkanocny, ale masza spryciula wyrzuciła je z koszyka. Niestety naszej Zuzanny już nie ma i zostały nam po niej tylko zdjęcia. Ale to zupełnie inna historia i może kiedyś Wam ją opowiem.
Na koniec jeszcze raz wam życzę spokojnego odpoczynku i mam nadzieję, że przysmaki ze świątecznego stołu wam nie zaszkodzą. Obiecuję również, że postaram się pisać częściej, a jest o czym. Choćby o pomidorach, ale to następnym razem. Pozdrawiam.   

    

wtorek, 11 marca 2014

Zajęczy kłopot czyli co z maluchem zrobić - 11 marca 2014 rok


 Dziś coś niezwykłego. Najpierw może taka refleksje: Życie w Zaścianku to wyzwanie. Każdy dzień przynosi ciekawe zdarzenia, czasem drobne, takie jak pięknie ubarwione niebo, a czasem całkiem spore zupełnie innej natury. To co wam chcę dziś opisać to właśnie takie zdarzenie innej natury. A było tak. Czy pamiętacie Lilcie, naszą sprytną sukę, tę od kur? Ano właśnie to przez nią to całe zamieszanie. Dziś rano ta nasza piesa  wybrała się jak zwykle na poranny spacer, a że teren naszego gospodarstwa to ponad 2 hektary, jakiś czas jej nie było. Akurat byłam w łazience by dokonać porannych ablucji i co widzę przez okno. No, Lilusie widzę, jak bardzo z siebie zadowolona biegnie w stronę domu. Trochę podejrzanie wyglądała, więc obserwowałam co dalej zrobi. Gdy podbiegła bliżej zauważyłam, że niesie coś w pysku. Nie zgadniecie co. To był maleńki zajączek. Podbiegła jeszcze kawałek, delikatnie wypuściła z wielkiego pyska maleńki kłębuszek na trawę i zaczęła go lizać swoim pokaźnym jęzorem . Malec cichutko popiskiwał. Mąż wziął zajączka na ręce, a ten momentalnie wtulił się w jego ramię. Jak każde małe stworzonko, był śliczny. Brązowo – czarne futerko lśniło w słońcu.
-          Gdzie ty znalazłaś to maleństwo? – zapytałam patrząc w wielkie brązowe oczy Lilci.
Nie doczekałam się odpowiedzi. I co dalej z tym kramem zrobić. Odnieść zajęczej mamie. Ale gdzie? Zresztą jak się później od sąsiada dowiedziałam, marne były szanse, na to że go przyjmie z powrotem. Tak to już w przyrodzie bywa. Zostawić go w sadzie to pewna śmierć. Zabraliśmy go więc, do domu. Ułożyłam go w kartonowym pudełku na niewielkim kocyku. Zadzwoniłam do siostry. Moja siostra Ania kiedyś miała króliki i tak mi się kojarzyło, że musiała je karmić, bo coś się stało z ich mamą. Doradziła mi by karmić go mlekiem krowim, rozcieńczonym z wodą. Nie wiem czy to dobry pomysł, ale innego nie miałam. Wysłałam męża do miasteczka po co czym dałoby się to stworzonko karmić. No i spisał się, nie powiem. Przywiózł zakraplacz do oczu. Przyrząd sprawdził się. Udało się nam troszkę mleka wlać do maleńkiego pyszczka. Nie wiem czy przeżyje i uda się nam go odchować. Na razie śpi w pudełku. A może ktoś mi doradzi jak postępować z takim maleństwem. Może czyta to jakiś weterynarz, zajmujący się takimi zwierzętami. Proszę o radę. Pozdrawiam i idę karmić zajączka.


A to nasz nowy mieszkaniec. 

czwartek, 6 marca 2014

Ptasie mądrale w Zaścianku i jeszcze bananowo - jabłkowy duet - 6 marca 2014 rok


 Dawno mnie tu nie było. Bo i zajęć mi nie brakuje. Na świecie zawierucha i gęsia skórka człowiekowi się robi, gdy pomyśli co jeszcze może się zdarzyć. Tymczasem w Zaścianku spokój i życie toczy się swoim torem. Remonty powoli zmierzają ku końcowi i chyba jest nieźle. Mnie jakiś czas temu dopadła wena i postanowiłam skończyć dwie dawno temu rozpoczęte bajki, no i udało się. Może kiedyś je opublikuje. Zaprzyjaźnionym dzieciom bardzo się podobają. Śnieg już zniknął jak wszędzie chyba i wiosnę czuć w powietrzu. Rano budzą nas ptaki wyśpiewujące swoje trele za oknem, a w dzień można usłyszeć skowronka zawieszonego gdzieś wysoko na niebie.
Wczoraj wieczorem pierwszy raz w tym roku słyszałam sowy, a raczej jak twierdzi mój mąż puszczyki. Nie jestem ornitologiem i nie znam się, może i to są puszczyki. Przylatują do Zaścianka odkąd tu jesteśmy, a może jeszcze dłużej. Są piękne. Najczęściej można zobaczyć je o zmierzchu,  kiedy majestatycznie przefruwają z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Nie budują gniazd tylko wykorzystują już istniejące, najczęściej skonstruowane przez wszędobylskie sroki. Dwa lata temu osiedliły się na wielkim świerku rosnącym przed oknem naszej sypialni. Wylęgły się trzy młode i mieliśmy okazję obserwować jak dorastają i wylatują z gniazda. Co ciekawe, wcale się nas nie bały i ślicznie pozowały do zdjęć. To bardzo ciekawskie ptaki. Nie raz siadały na gałęziach niedaleko okna i przyglądały się nam wielkimi, okrągłymi oczami. Gdzieś w okolicach maja młode wylatują z gniazda, ale nie odlatują daleko i widujemy je w sadzie. Są bardzo pożyteczne. Polują na gryzonie i krety i super, bo te to potrafią być utrapieniem. Znikają dopiero gdzieś jesienią, ale gdzie odlatują tego nie wiem. I tak to z tymi mądralami jest.
A teraz o czyś innym. Czy lubicie racuchy? No pewnie, kto ich nie lubi. Wczoraj zaserwowałam je mojemu mężowi i muszę powiedzieć, że mlaskaniu nie było końca. A kto, jak kto, ale mój mąż się na tym zna. Muszę się przyznać, że przepis ściągnęłam z telewizji. W wersji oryginalnej były to racuszki bananowe, ale wypróbowałam i wydały mi się jakieś takie mdłe, tym bardziej że podawane są z miodem. I nie byłabym chyba sobą gdybym nie próbowała ich zmodyfikować. Tak wyszły racuszki bananowo-jabłkowe. Uwielbiam proste przepisy, a ten jest bardzo prosty. A oto przepis.

Racuszki Doroty:

Składniki: 3 dojrzałe banany, 3 jabłka, 2 jajka, 1 cukier waniliowy, 1 szklanka mąki, olej, miód.

Banany należy rozgnieść najlepiej widelcem. Obrane ze skórki jabłka ścieramy na grubym tarle. Rozbełtane jajka i pozostałe składniki mieszamy delikatnie razem.  Ot i cała filozofia. No jeszcze trzeba usmażyć na dobrze rozgrzanej patelni. Najlepiej smakują z podgrzanym miodem. Bawcie się dobrze. Smacznego. 

Na koniec jeszcze słowo w sprawie komentarza, tego o Walentynkach. Konstrukcja tytułu tego postu była przeze mnie zamierzona. Tekst w oryginale brzmi: Święty Antoni, Święty Antoni, serce zgubiłam pod miedzą. Tak czy siak, Walenty mi się tu świetnie wkomponował, bo jak Święty Antoni to ten od zguby, to Święty Walenty to ten od serca. Pozdrawiam wszystkich i zapraszam do galerii moich zdjęć. 








środa, 19 lutego 2014

Historia pewnej trudnej znajomości z programem Google Ad Sense - 19 luty 2014 rok


 Nie wiem czy zauważyliście czy nie: na blogu nie ma już reklam. I rzecz o tym właśnie dzisiaj będzie. Może nie powinnam o tym pisać bo w tych technicznych sprawach talentu nijakiego nie wykazuję i ciemna jestem jak tabaka w rogu, ale że siedzi to we mnie więc temat podejmę. Toteż w razie gdybym coś pokręciła o wyrozumiałość i naukę proszę. A było to tak. Zawsze lubiłam pisać i do niedawna robiłam to na własny i znajomych użytek. Gdzieś, tak w grudniu ubiegłego roku zapragnęłam powiększyć grono moich czytelników, a gdzie ich znajdę jak nie w internecie. Postanowiłam założyć bloga. Poprosiłam więc, życzliwą duszę, która odpracowała za mnie wszystkie techniczne zawiłości związane z tworzeniem tego ustrojstwa i zaczęłam pisać. No i fajnie. Ale (niestety zawsze musi być jakieś ale), po jakimś czasie odkryłam, że można na blogu zamieszczać reklamy i w ten sposób zarabiać. Pomyślałam sobie: dlaczego nie? Może chociaż na karmę dla moich pięciu znajd zarobię (chodzi o moje pieski). Na początku próbowałam sama zgłosić chęć udziału w programie Google Ad Sense . Niestety odpadłam w przedbiegach i musiałam wołać na pomoc nieocenioną życzliwą duszę. I jej się udało. Moje zgłoszenie przyjęto i jakiś czas coś tam sprawdzano, aż w końcu wyrażono zgodę i na moim blogu zaczęły się pojawiać reklamy, za które naliczano mi pieniądze. Za każde kliknięcie. Nie jakieś kokosy tylko dosłownie grosze, w czym nic dziwnego nie było, bo i reklamy najciekawsze nie były. Oczywiście przeczytałam też regulamin programu, w którym jasno napisano, że właścicielowi konta czyli mnie nie wolno tychże reklam otwierać, innych do ich klikania namawiać, a tym bardziej za ich oglądanie komukolwiek płacić itp. Szczerze mówiąc tematem nie wiele się interesowałam i na te reklamy specjalnie uwagi nie zwracałam. Zresztą blog jest młody i ma jeszcze niewielkie grono wielbicieli, więc i tych kliknięć było nie wiele. I co dalej? Ano dwa dni temu konto mi zamknięto. Dlaczego? No właśnie nie wiem. Wyjaśnienie było bardzo ogólne, a właściwie żadne. Jednak sugerowano, że zamkniecie konta spowodowało „generowanie nieprawidłowych kliknięć”, cokolwiek miałoby to znaczyć. I tyle. Dalej doczytałam się, że te nieprawidłowe kliknięcie to takie, które sama spowodowałam lub do których namawiałam innych. No cóż mogę powiedzieć. Chyba jedynie to, że o niczym takim mi niewiadomo, no chyba, że czyniłam to w lunatycznym transie lub innym stanie nieświadomości. A może to skutek działalności jakiegoś hakera lub innego internetowego oszołoma. Oczywiście odwołałam się, z prośbą o wyjaśnienie. Niestety zlekceważono mnie i nie dostałam żadnej sensownej odpowiedzi, poza standartową regułką, z której dowiedziałam  się jedynie, że zespół wszystko sprawdził i wyszło im że jestem winna, a zatem konta mi nie włączą ponownie. Ale czego konkretnie winna to już nie napisali. Tak więc, reklam nie będzie i dobrze, a dlaczego tak się stało, pewnie już nie będzie dane mi poznać i rzecz ta na zawsze zostanie słodką tajemnicą Zespołu Ad Sense. Jak dla mnie za dużo z tym zachodu. A może ktoś ma podobne doświadczenia, może ktoś mnie oświeci o co w tym wszystkim chodzi. To tyle w tym temacie. Piszcie jeśli wola: doriss799@interia.pl. Pozdrawiam. 

piątek, 14 lutego 2014

Święty Walenty, Święty Walenty, serce zgubiłam pod miedzą...- 14 luty 2014 rok


Dziś wielki dzień dla zakochanych. I zapewne będzie się działo. Już widzę te bukiety kwiatów, serca z piernika i inne czekoladki. Może jeszcze jakaś romantyczna kolacja. Ogólnie super. Bardzo miłe święto. Gdy tak piszę, przypomniała mi się pewna historia z czasów gdy byłam jeszcze licealistką. A było tak. Jak to zwykle bywa, w każdej szkole jest taki przystojniak, w którym kochają się wszystkie dziewczyny. Nasza szkoła pod tym względem nie była żadnym wyjątkiem. Też taki był. Śliczniutki. Ale nie to było najważniejsze i nie tym zdobywał serca damskiej części szkoły. Chłopak, czy to za przyczyną wyniesionej z domu kindersztuby, czy wrodzonej cechy charakteru, był niesamowicie szarmancki. I jak po latach wspominam to był cały sekret jego powodzenia. W każdym razie kochały się w nim po cichu (w tamtych latach inaczej nie wypadało) wszystkie dziewczyny. I być inaczej nie mogło, bo jak nie zakochać się w kimś, kto podstawi ci krzesło przy siadaniu do stołu, przepuści cię pierwszą w drzwiach czy też podniesie upuszczony przez ciebie zeszyt. No taki dżentelmen w każdym calu. Tak więc, dziewczyny szalały za nim, nawet takie jak ja będące dwie klasy niżej, na które żadnej uwagi nie zwracał. I tylko dziwne wydawało się to, że żadnej nie faworyzował, to znaczy jak to się mówiło z żadną nie chodził. Zachodziłyśmy w głowę dlaczego tak jest i różne plotki po szkole krążyły, ale konkretnego nic nikt nie wiedział. Od czasu do czasu szkołą wstrząsała wieść, że tą czy tamtą zaprosił do kina czy na lody i wtedy z napięciem obserwowano wszystkie poczynania rzekomej pary. Najczęściej, po tygodniu lub dwóch okazywało się, że wszystko to wyssane z palca bzdury. Tak więc, czas leciał, wszystkie dziewczyny niezmiennie wodziły cielęcym wzrokiem za szkolnym lowelasem, wszystkie oprócz pewnej Elki. Elka chodziła do klasy niżej niż rzeczony chłopak i cokolwiek by o niej nie powiedzieć to z pewnością urodą nie grzeszyła. Już samo to, że była ruda (tą marchewkową rudością) niejako zerowało jej szanse. Do tego miała piegi i nie była za wysoka. I tu niespodzianka. Elka zawsze otoczona była chłopakami. Nie mogłyśmy dojść przyczyn tego fenomenu, bo dla nas po prostu była brzydulą. W naszej szkole tradycją był coroczny bal urządzany z wielką pompą w okresie karnawału. Nie jakaś tam szkolna dyskoteka, ale prawdziwy bal. Na taki bal nie wypadało iść samej. Niestety. Trzeba było czekać aż jakiś mniej lub bardziej pożądany chłopak zaprosi cię i nie było co nosem kręcić, gdy to nie był ten wymarzony. Tak więc, każda na takie zaproszenie czekała. Tematem numer jeden było oczywiście kogo zaprosi nasz dżentelmen. Najbardziej prawdopodobne kandydatki były trzy: jasnowłosa, o delikatnych rysach twarzy Ania, kruczoczarna zawsze uśmiechnięta Krysia i wysportowana szatynka o imieniu Ewa. Termin zabawy się zbliżał, a żadna z dziewczyn nie chwaliła się takim zaproszeniem. W końcu nadszedł wielki dzień. Cała impreza zaczęła się o godzinie osiemnastej i koło dziewiętnastej już wszyscy się dobrze bawili. Wszyscy, oprócz naszego przystojniaka. Jakoś się spóźniał i każda z nas z zainteresowaniem co jakiś czas zerkała w kierunku drzwi. I wreszcie się pojawił. Zgadnijcie w czyim towarzystwie. Ano była to ni mniej ni więcej tylko ta nasza szpetna Elka, która akurat w tamtej chwili czy to za przyczyną ślicznej sukienki czy ładnie upiętych włosów wyglądała całkiem, całkiem. W głowach nam się nie mogło pomieścić dlaczego właśnie wybrał Elkę i pewnie tajemnicą by to dla mnie zostało na zawsze gdyby nie pewien zjazd absolwentów naszej szkoły. Co jakiś czas takie zjazdy organizowano i chociaż nie lubię takich imprez to na tą poszłam za namową mojej przyjaciółki ze szkolnej ławki, Renaty. No więc, siedziałyśmy z dziewczynami właśnie za stołem przy filiżance herbaty i plotkowałyśmy. Nic w tym niezwykłego nie było, bo nie widziałyśmy się lata całe (nie licząc Naszej Klasy) i każda wiele do powiedzenia miała. Od jakiejś chwili w rozmowie udziału nie brała Renata. Pobiegłam za jej wzrokiem i odkryłam, że przygląda się siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie. Szarpnęłam ja za ramie i spojrzałam pytająco. W odpowiedzi pochyliła się do mojego ucha i szepnęła, że to ten Piotr. Z początku nie wiedziałam o co jej chodzi, bo elegancki pan po drugiej stronie stołu z niczym mi się nie kojarzył. No, trochę się zmienił od czasów tego pamiętnego balu. I dopiero po chwili zrozumiałam. I tak się jakoś złożyło, że zaczęłyśmy wspominać dawne szkolne czasy. Piotr również dał się wciągnąć w te wspominki. Ośmielona takim obrotem sprawy, zapytałam go o ten właśnie bal i dlaczego właśnie Elka. Piotr zamyślił się na chwilę, a jego wzrok powędrował gdzieś w przestrzeń. Potem uśmiechnął się i powiedział: Właściwie nie wiem dlaczego, Ela zawsze miała w sobie to „coś”. Jak się okazało Piotr i Ela byli bardzo szczęśliwym małżeństwem. Niestety Ela zmarła dwa lata temu. I taki jest koniec tej historii. A może wy macie jakieś swoje historie i zechcecie je opowiedzieć. Napiszcie do mnie, a ja je tu zamieszczę.
Tak więc moi mili miejcie to "coś" w sobie i niech strzały Kupidyna was nie omijają. Wszystkim zakochanym i nie tylko, życzę w dzisiejszym dniu wiele wzruszeń i przyjemnych chwil. A te serduszka poniżej to specjalnie dla was.



środa, 5 lutego 2014

O tym i o owym i jeszcze dlaczego czasem miło do miasta się wybrać – 5 luty 2014 rok


 Na początku chcę podziękować Nieznajomemu za komentarz. Jakiś czas temu pytałam co to za ptak przylatuje do mojego karmnika. I rzeczywiście. Sprawdziłam i wydaje się, że to chyba kwiczoł. Tak więc, zagadka chyba wyjaśniona.
Ale co w Zaścianku słychać? Ano cóż, słoneczko przygrzało i wszystko kapie i chlupie. Śniegu ubywa, a wody przybywa. Niby nic nowego i taka zwykła chyba prawidłowość, tyle że, strasznie denerwująca. W domu trwa niekończący się remont. To też żadna nowość, bo odkąd tu  zamieszkaliśmy to ciągle coś trzeba wymienić, wymalować, wytapetować, wykafelkować, zabudować, wyburzyć itp., itd. I daleko, daleko jeszcze do końca. Zwłaszcza, że większość tych czynności wykonuje mój mąż w tak zwanym wolnym czasie. Na początku strasznie mnie to wkurzało, ale człowiek to takie niesamowite stworzenie, że do wszystkiego się przyzwyczai. Tak więc, już mnie to jakoś tak bardzo nie rusza, no chyba że akurat mam doła.  Tak jak na przykład dwa dni temu. Chandra mnie straszna tłukła i miejsca znaleźć sobie nie mogłam. Toteż pozwoliłam sobie na małą wycieczkę do Krakowa. Cóż, nic tak dobrze na chandrę kobiecie nie robi jak zakupy ciuchowe. No, to znaczy nie twierdzę, że każdej, ale mnie tak. No wiec, żeby sobie humor poprawić wybrałam się do słynnych galerii, których Kraków posiada do wyboru do koloru. Mnie najbliżej było do Bonarki. Lubię takie wypady, bo na przecenach można czasem fajny ciuszek upolować. Na takie okazje wybieram zawsze środek tygodnia. Nie ma tłoku i można wszystko spokojnie przymierzyć. No i miejsca na parkingu dowoli. Spokojnie więc, parkuję i dalej hajda po sklepach. Bez pośpiechu, pomalutku. Oglądam, wybieram, przymierzam i wreszcie kupuję. Niektóre sklepy omijam wielkim kołem, a to z powodu chorych cen. Nie dlatego, że nie mogę sobie pozwolić na takie rzeczy, bo może gdybym się sprężyła to i środki by się znalazły, ale dla zasady. Bo i po co przepłacać. Przedwczoraj, gdy tak przemierzałam galerię trafiłam do SiNSAY . Polecam jeśli ktoś lubi sportowy styl. Fajne bluzeczki bawełniane w jeszcze fajniejszych cenach. I nie tylko. Tak więc, humor sobie poprawiłam i zadowolona do domu wróciłam. To było przedwczoraj wczoraj zaś zafundowałam sobie inne atrakcje. A mianowicie, od jakiegoś czasu słyszę o czymś co ZUMBĄ się zwie. Ostatni wynalazek klubów fitness. A że, wiedzieć lubię, więc doświadczalnie sprawdzić postanowiłam co to takiego. A jak postanowiłam, tak też zrobiłam i do klubu fitness z moją córką się wybrałam. No i teraz już wiem. To taki rodzaj areobiku połączony z tańcem o elementach latynoamerykańskich. Generalnie jest bardzo szybko i bardzo głośno. Świetne na odchudzanie, poprawę kondycję i rozładowanie stresu. Zumba podobno furorę robi. Mnie jakoś nie powaliła na kolana. Wolę coś bardziej subtelnego, choćby i taniec brzucha. Ale cóż, każdy ma swoje upodobania i jak to ktoś kiedyś powiedział: de gustibus non est disputandum, co się tłumaczy: o gustach się nie dyskutuje, choć niektórzy twierdzą że, akurat jest całkiem odwrotnie i teraz właśnie tylko o gustach się dyskutuje. Ja tam nie dyskutuję. Niech każdy ma takie upodobania jakie ma i dobrze. Cały myk polega na tym by z tymi swoimi gustami do innych się nie pchać i dać im żyć. I to dziś na tyle. Pozdrawiam.    

czwartek, 30 stycznia 2014

Urlop w Zaścianku - zapraszamy - 30 styczeń 2014 rok


Zima dalej trzyma. Śnieżek sobie sypie i bałwana ulepić już można. Ale, ale, wczoraj przyjechał pług (pierwszy raz tej zimy) i zrobił nam pod samą bramę piękną autostradę. Niestety, dzisiaj sypie i jak tak będzie dalej to nie wiadomo czy jutro wyjedziemy. Chyba, że gmina zlituje się i znów przyśle spychacz. A tak w ogóle, to pozdrawiam wszystkich kierowców pługów, piaskarek i tym podobnych i ciepełka życzę. Pozdrawiam również Panią Krystynę, która napisała do mnie. Pyta mnie Pani czy do Zaścianka można przyjechać. Otóż, Zaścianek to gospodarstwo agroturystyczne. Można u nas spędzić weekend lub urlop. Mamy kilka pokoi, w których może mieszkać od 1 do 6 osób. Pokoje położone są na pięterku. W zależności od potrzeb oferujemy też całodzienne wyżywienie. Nocleg wraz z wyżywieniem kosztuje tylko 50 zł. W okresach świątecznych pobieramy opłatę dodatkową, jednorazową od każdej osoby w wysokości 40 zł. Wokół domu jest sad i ogród o powierzchni 1 ha, w którym ustawione są ławeczki i stoliki. W sezonie oferujemy świeże owoce i warzywa prosto z grządki lub drzewa. Całość terenu jest ogrodzona, zatem bezpieczna dla dzieci. Dla aktywnych Zaścianek oferuje rowery (również stacjonarny) i drobny sprzęt sportowy typu piłki czy ringo. W Zaścianku można leniuchować, ale są i tacy goście, dla których atrakcję stanowi koszenie trawy czy sadzenie kwiatów. Dla tych co lubią zwiedzanie jest tu także wiele ciekawostek. Niedaleko jest miasteczko Pińczów położone w malowniczej dolinie Nidy, gdzie można urządzić spływ kajakowy. W Młodzawach zapewne wielką przyjemnością będzie zwiedzanie pięknego Ogrodu na Rozstajach. Do Buska Zdroju polecam wybrać się na spacer po parku lub na dansing. Na baseny mineralne można natomiast pojechać do Solca Zdroju. Dla gości z dalszych stron Polski proponujemy wycieczkę do pięknego Krakowa i niezwykłej Wieliczki. Dzieci niewątpliwą zaciekawi możliwość zobaczenia zwierząt gospodarskich takich jak: kury, kaczki, świnki, krowy czy konie. Dla chętnych za niewielką dopłatą organizujemy przejażdżki bryczką lub saniami w zależności od pory roku. Pani Krystyna pyta czy mamy wolne miejsca. Na chwilę obecną owszem, choć nie w każdym terminie. Więcej będę mogła powiedzieć, gdy dowiem się w jakim czasie planuje pani urlop. Termin przyjazdu, jak i wszelkie informacje można uzyskać pod telefonem: 698 673 334.
Pewnie nie o wszystkich zaletach Zaścianka wspomniałam. Zapraszam wszystkich chętnych i pozdrawiam. 
A tak Zaścianek wygląda teraz. Prawda,że ślicznie.




sobota, 25 stycznia 2014

Z serii: Mieszkańcy Zaścianka czyli oczy pełne wierności - 25 styczeń 2014 rok

Brrrrr… Jak zimno. Właśnie wróciłam ze stodółki, która w części przeznaczona jest na drewutnię. Przywiozłam pełne taczki drzewa i rozpaliłam w piecu. Niestety to jedna z ujemnych stron mieszkania na wsi. Chcesz mieć w domu ciepło napal sobie w piecu. I koniec tematu. Ale nie o tym chciałam wam dzisiaj opowiedzieć. Jak już wcześniej pisałam, w Zaścianku mieszka wiele zwierząt i każde ma jakąś swoją historię. Ani ja ani mój mąż nie prosiliśmy się o nie, same do nas przyszły. Dziś bohaterką będzie suka nazwana przez nas dwojgiem imion: Felicja - Melania, w skrócie Fela - Mela. To znaczy każdy woła na nią według własnego uznania, a ona na każde z tych imion reaguje. Felcia to mieszaniec wilczura o brązowo - czarnym umaszczeniu. Była pierwszym psem w Zaścianku. Przyszła do nas niemal zaraz po tym jak tu zamieszkaliśmy. “Przyszła” to świetne określenie, po prostu któregoś dnia zjawiła się pod bramą, wychudzona i ledwo trzymająca się na nogach. Wyglądała strasznie, była chodzącym szkieletem, kości miednicy i żeber wyraźnie były widoczne pod skórą. Dziś waży prawie trzydzieści pięć kilo, wtedy to było niecałe piętnaście. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Wielkie brązowe oczy osadzone w nieproporcjonalnym do reszty zabiedzonego ciała dużym łbie były bardzo smutne i pełne rezygnacji. Zawieźliśmy zwierzę do weterynarza, z małą nadzieją na jego uratowanie. Trudno było postąpić inaczej. Zdychające pod bramą zwierzę to niezbyt ciekawy widok. O dziwo, lekarz uznał, że można spróbować leczenia. Felcia dostała kroplówkę i leki. Zabraliśmy ją do domu. W tym czasie pracowałam w odległym Krakowie i w domu urzędował mąż, który ze staraniem o jakie go nie podejrzewałam zajmował się chorą psiną. A nie było to wcale łatwe. Felcia z początku miała wielkie problemy z żołądkiem. Zwracała wszystkie pokarmy i trzeba było karmić ją często małymi porcjami. Po miesiącu rany na skórze zagoiły się i nabrała ciała. Jednak do dziś ma bardzo delikatny żołądek i trzeba uważać na to co je. Więcej czasu wymagało by stała się ufna i radosna.  Starania mojego męża dały ten efekt, że teraz Felcia darzy go bezwarunkową miłością. I wcale nie przesadzam. Gdy jej pan wraca do domu już półgodziny wcześniej waruje u bramy, a jak już jest w domu nie odstępuje od jego nogi. Parę razy (kiedy uznała, że grozi mężowi niebezpieczeństwo) zdarzyło się, że stanęła w jego obronie. A te maślane oczy kiedy na niego patrzy!  Na szczęście jest bardzo mądra i posłuszna. Reaguje bezbłędnie na każdą komendę. Ma też swoje upodobania. Na przykład uwielbia jeździć samochodem i kopać dziury (no to drugie to dla nas utrapienie). Strasznie śmiesznie to wygląda, gdy stojąc przed bagażnikiem przebiera nogami i znacząco spogląda na drzwi. Ma świetną kondycję. Ścigając się z samochodem bez trudu osiąga prędkość czterdziestu kilometrów na godzinę, pewnie tylko na krótkim dystansie, ale jednak. Panicznie boi się burzy i wszelkich wystrzałów. Wtedy chowa się w swoim ulubionym miejscu za fotelem, albo pod nogami swojego pana. Nie jest już młoda, wydaje się nam, że ma już ponad dziesięć lat, a jak na takiego dużego psa to wiele. Nie wiemy też co przeszła za nim do nas trafiła. Czy uciekła czy też została wyrzucona. Jednak za okazane jej serce odwdzięcza się nam codziennie i chyba jest z nami szczęśliwa. A te fotki, to właśnie Melcia.




czwartek, 23 stycznia 2014

Tradycja rzecz święta czyli dwadzieścia na godzinę i krajem - 23 styczeń 2014 rok

A więc… I od razu mnie zastopowało, bo przypomniałam sobie jak nasza polonistka jakoś tak w szkole podstawowej jeszcze usiłowała wpoić nam, że od “A więc” zdania się nie zaczyna. Widać odporna byłam na jej starania, bo mnie jakoś zdania z “a więc” na początku świetnie się do dziś dnia komponują. No cóż, zawsze ze mnie była trochę rogata dusza. A więc, po pierwsze nikt z czytelników nie wyraził swojej opinii w sprawie babć. Ani na “tak”, ani na “nie”.  W takim razie uznałam, że myślicie podobnie. Po drugie wczoraj był “Dzień Dziadka”. Jak dla mnie dziadkowie są w porządku i żadnej ich krytyki ode mnie póki co się nie doczekacie. Natomiast wszystkim dziadkom składam serdeczne życzenia by im się dobrze darzyło. Po trzecie spieszę donieść, że do Zaścianka zima w końcu dotarła. Trochę zabieliły się okoliczne pola a i mrozik ścisnął. No, bałwana to jeszcze z czego ulepić nie ma, bo trawniki śniegiem tylko są przyprószone. Za to lodowisko jak się patrzy. Ledwo na nogach utrzymać się można. Nie wspomnę już o samochodzie, który totalnie zamarzł i oczyszczenie go z lodu nie mało wysiłku mnie kosztowało. Ale, że to dzień zakupów i spiżarkę uzupełnić trzeba, wyjścia nie miałam. No, ja to bym może na tych ziemniaczkach i innych warzywach, których w piwniczce nie brakuje przeżyła. Ale mój mąż to już nie. Tak więc, chcąc nie chcąc szybki w końcu odskrobałam i po sprawunki do miasteczka ruszyłam. No i zaczęło się. Na gminną drogę wyjechałam i zwątpiłam. Szosa pokryta warstwą lodu wyglądała nie ciekawie. Przez chwilę zastanawiałam się czy nie zawrócić, ale ostatecznie ruszyłam dalej.  Powoli, jakieś dwadzieścia na godzinę, bo szybciej się nie dało. Dwa kilometry cudem przejechałam i widzę ruch jakiś na drodze. Więc jeszcze zwolniłam. A to przykrość, komuś się nie udało. Autko pięknie w rowie utknęło i  traktorem wyciągnąć go usiłowano. Ofiar chyba nie było i dobrze. Kawałek dalej drugie stoi zgrabnie w pobocze i słup elektryczny wkomponowane. No myślę sobie: nie dobrze. Ale, że do drogi powiatowej już nie daleko było, nadzieja we mnie wstąpiła. I rzeczywiście tu dużo lepiej  wszystko wyglądało, a nawet piaskarkę spotkałam. To znaczy domyśliłam się, że to piaskarka. Bardzo żałowałam, że aparatu ze sobą nie zabrałam, bo takiego ustrojstwa dawno nie widziałam. Przede mną jako żywo jechała ciężarówka pełna piasku z otwartą tylną klapą. Dwóch mężczyzn uzbrojonych w łopaty dzielnie nimi machało piasek z auta na jezdnię zsypując. Cudowne. Od i technika dwudziestego pierwszego wieku. Na duchu widokiem takim wzmocniona do miasteczka, a później do domu bez szwanku dodarłam. Potem, gdy już w fotelu z filiżanką gorącej herbaty siedziałam refleksja mnie taka dopadła. W telewizji co rusz tych biednych drogowców się czepiają, że to niby zima jak co roku ich zaskoczyła. I o co ten krzyk, przecież wiadomo, w Polsce tradycję się szanuje i zamiast odsądzać biednych drogowców od czci i wiary, lepiej cieszmy się, że i im swoją w tym roku podtrzymać się udało.
Na zakończenie: pod spodem zamieszczam zdjęcia ptaków, które przylatują do mojego karmnika. Nie wiem co to za ptaszki, ale może ktoś z was mi powie. Pozdrawiam wszystkich i do następnego razu. 






wtorek, 21 stycznia 2014

Babcia - inne spojrzenie czyli bezstresowe wnuczek chowanie - 21 styczeń 2014 rok

Spoglądam w kalendarz: na czerwono, dużymi literami pod dzisiejszą datą widnieje napis: Dzień Babci. Na chwilę zadumałam się nad tematem. I muszę powiedzieć, że moje odczucia są mieszane. W naszej tradycji, gdzie szacunek dla osób starszych dużo jeszcze znaczy, wielu osobą krytyczne słowa pod adresem babć wydadzą się nie na miejscu. Ale jak wiadomo każdy medal ma dwie strony. Na początek zatem podzielmy babcie na babcie miejskie i wiejskie. Nie będę pisać o tych miejskich babciach, bo to zupełnie inna odmiana babć. Skupię się na babciach wiejskich. Tutaj na wsi w większości gospodarstw żyją rodziny wielopokoleniowe i rzadko się zdarza by w którymś babci brakowało. Z moich obserwacji nie zawsze jest to takie dobre. Najczęściej bywa tak, że zapracowani rodzice, trud codziennego wychowania swoich pociech niejako naturalnie przerzucają na osobę, która ze względu na swój wiek nie jest już tak aktywna w pracach gospodarskich. Tak więc rodzice idą w pole, a maluchy zostają pod opieką kogo? No właśnie babci. No i co zazwyczaj bywa dalej? Ano, dalej to taka babcia dogadza jak może swojemu wnusiowi czy wnusi i rozpieszcza je na wszelkie możliwe sposoby. Dobrze jeśli rodzice nad tym w jakiś sposób panują i pewne zasady egzekwują. Ale zazwyczaj bywa tak, że nawet te mniej pożądane zachowania wnucząt są przez kochające babcie akceptowane i usprawiedliwiane, bo babcia przecież poza dzieciną świata nie widzi. Takie bezkrytyczne podejście w efekcie może spowodować opłakane skutki. Kiedy jeszcze prowadziłam swój mały sklepik wiele razy słyszałam peany na cześć maluchów. Babcie chwaliły się nimi, że niby takie mądre i zdolne i w ogóle wyjątkowe. No i rośnie sobie taki dzieciak w przekonaniu, że pępkiem świata jest, chowany bez stresu  i z niezachwianą pewnością, że wszystko mu wolno, a co za tym idzie bez nijakiego szacunku dla rzeczonej babci. No bo jakiż też i szacunek mieć może kiedy ma każde żądanie ma to co chce i babcię w pogotowiu. Aż w końcu przychodzi taki dzień, że biedna babci żali się na wnuczka, nie zdając sobie sprawy z tego, że sama sobie na siebie bicz ukręciła. Możecie nie wierzyć, ale nasłuchałam się takich smutnych historii. Nie raz klientki czekając w moim sklepiku na busa (lokalny transport) opowiadały o swoich perypetiach z wnuczkami i nie jedna przy tym łzę uroniła. Sztandarowy przykład stanowi pewna kobieta, która przez bite czterdzieści minut (czasy kryzysu więc w sklepie klientów wiele nie było) opowiadała jak to wnuczka przez całe lata wychowywała i jakim to niewdzięcznikiem w efekcie się okazał. W końcu spojrzała na zegarek przerażona , że jest tak późno. Na pożegnanie rzuciła, że musi się spieszyć bo zaraz wnuczek wróci i musi mu obiad podać. Na takie oświadczenie nie wiedziałam czy mam się śmiać czy płakać nad losem “biednej” kobiety. Człowiek to trudny materiał do kształtowania i trzeba to robić umiejętnie. A więc drogie babcie, w dniu waszego święta życzę wam byście do wychowania wnucząt podchodziły rozsądnie, bo w myśl przysłowia: “czym skorupka za młodu  nasiąkła tym na starość trąci”, takim szacunkiem wnuki was obdarzą, jakie zasady im wpoicie, a  bezstresowe wychowanie to chyba nie najlepsza metoda. Oczywiście to co wyżej piszę nie dotyczy wszystkich babć, bo znam i takie mądre i rozsądne. Pewnie niektórzy podniosą larum na taką babć krytykę. Ale to co piszę wynika z mojej obserwacji. Osobiście uważam, że babcia to świetna instytucja, nieoceniona w procesie kształtowania przyszłego pokolenia. Ale, jak wszystko używana w dużych ilościach może zaszkodzić. A w ogóle to nie babcie wnuki mają wychowywać tylko ich rodzice, babcie powinny tylko pomagać. Temat ten to temat rzeka, a to co napisałam to zapewne tylko czubek góry lodowej. Ja chyba na tym skończę, ale jeśli wy macie swoje zdanie na ten temat zapraszam. Piszcie do mnie: doriss799@interia.pl

piątek, 17 stycznia 2014

Spotkanie z sąsiadką czyli co na wsi słychać - 17 stycznia 2014 rok.

Chmury odpłynęły i nad Zaściankiem dzisiaj zaświeciło piękne słońce. W telewizji straszą zimą. Podobno gdzieś tam w Polsce sypie śnieg i nawet można bałwana ulepić. U nas nie. Jest ślicznie. Cieplutko i przyjemnie. Aż się do domu nie chce wracać. Zamiotłam podjazd i postanowiłam zgrabić liście na trawnikach wokół domu. Gdy tak porządkowałam teren, pod bramą przystanęła sąsiadka z wyładowaną zakupami siatką. Postawiła ciężar przy betonowym słupku i odsapnęła z wyraźną ulgą.
- Co tam słychać dobrego? - grzecznie zagadnęłam.
- A w sklepie we wsi byłam, mąki mi zabrakło, a placki na obiad chciałam zrobić.
- Pewnie ziemniaczane? Pyszne te wasze ziemniaki.
- A nie, dzisiaj będą takie z kurczakiem i cebulą.
- Co tam we wsi słychać?
- Ksiądz po kolędzie ma dzisiaj chodzić, dlatego z obiadem się spieszę, bo po południu ma być u nas, a jeszcze dom trochę ogarnąć trzeba.
Dla tych co to “kolęda” niewiedzą wyjaśniam, że w okresie po Bożym Narodzeniu księża odwiedzają swoich parafian.
- A i ogłoszenie na sklepie wisi, że zabawa choinkowa we wsi będzie. - dodała po chwili
- Tak a kiedy? - zainteresowałam się
- No chyba za tydzień. 150 zł od pary.
- I co wybieracie się - pytam
- Jeszcze nie wiemy, może? - niepewnie bąknęła sąsiadka
Dwa lata temu sama byłam  na takiej imprezie. Było całkiem, całkiem. Remiza to co prawda raczej nie elegancka restauracja, ale starano się by wszystko wypadło jak najlepiej. Gospodynie z lokalnego Koła Gospodyń, organizatorki zabawy zadbały o to żeby było co pić i jeść. Wszystkie potrawy przygotowały same i było bardzo smacznie. Grał zamówiony zespół i byłoby okej gdyby grający w nim muzycy mniej nadużywali napojów wyskokowych. Imprezę nawet zaszczycił swoją osobą lokalny burmistrz, a i proboszcz zaproszony został. Wszyscy świetnie się bawili i chyba byli zadowoleni. Tak jak zazwyczaj, gdzieś koło drugiej godziny wyszliśmy. Jednak jak wieść niesie zabawa skończyła się dopiero wczesnym rankiem.
Sąsiadka postała jeszcze chwilkę, pozbierała pakunki i pomału ruszyła w stronę swojego domu. Oparta o grabie, zadumałam się odprowadzając wzrokiem oddalającą się kobietę. Gdyby mi ktoś dziesięć lat temu powiedział, że będę mieszkać na wsi i tak sobie przy bramie z sąsiadką rozmawiać o wiejskiej zabawie, pomyślałabym, że chyba coś mu się w głowie poprzestawiało. A jednak, jestem tutaj. Jak to życie dziwnie się układa. Wystawiłam twarz do słońca i przez chwilę rozkoszowałam się ciepełkiem. Jak dobrze, że tu jestem, pomyślałam. Jednak czasami los wie co robi. Ciekawe czym mnie jeszcze zaskoczy. Cóż pożyjemy zobaczymy, a tymczasem życzyć tylko sobie mogę by to były same dobre rzeczy. Z zadumy wyrwał mnie Figaro, który wielkim pyskiem przytulił się do mojej nogi domagając się głaskania. Swoim zwyczajem wyjęłam aparat fotograficzny i zrobiłam parę zdjęć, bo odkąd tu mieszkam rzadko się z nim rozstaję i dużo fotografuję. Jak w Zaścianku wygląda tegoroczna zima zobaczcie sami.