wtorek, 11 marca 2014

Zajęczy kłopot czyli co z maluchem zrobić - 11 marca 2014 rok


 Dziś coś niezwykłego. Najpierw może taka refleksje: Życie w Zaścianku to wyzwanie. Każdy dzień przynosi ciekawe zdarzenia, czasem drobne, takie jak pięknie ubarwione niebo, a czasem całkiem spore zupełnie innej natury. To co wam chcę dziś opisać to właśnie takie zdarzenie innej natury. A było tak. Czy pamiętacie Lilcie, naszą sprytną sukę, tę od kur? Ano właśnie to przez nią to całe zamieszanie. Dziś rano ta nasza piesa  wybrała się jak zwykle na poranny spacer, a że teren naszego gospodarstwa to ponad 2 hektary, jakiś czas jej nie było. Akurat byłam w łazience by dokonać porannych ablucji i co widzę przez okno. No, Lilusie widzę, jak bardzo z siebie zadowolona biegnie w stronę domu. Trochę podejrzanie wyglądała, więc obserwowałam co dalej zrobi. Gdy podbiegła bliżej zauważyłam, że niesie coś w pysku. Nie zgadniecie co. To był maleńki zajączek. Podbiegła jeszcze kawałek, delikatnie wypuściła z wielkiego pyska maleńki kłębuszek na trawę i zaczęła go lizać swoim pokaźnym jęzorem . Malec cichutko popiskiwał. Mąż wziął zajączka na ręce, a ten momentalnie wtulił się w jego ramię. Jak każde małe stworzonko, był śliczny. Brązowo – czarne futerko lśniło w słońcu.
-          Gdzie ty znalazłaś to maleństwo? – zapytałam patrząc w wielkie brązowe oczy Lilci.
Nie doczekałam się odpowiedzi. I co dalej z tym kramem zrobić. Odnieść zajęczej mamie. Ale gdzie? Zresztą jak się później od sąsiada dowiedziałam, marne były szanse, na to że go przyjmie z powrotem. Tak to już w przyrodzie bywa. Zostawić go w sadzie to pewna śmierć. Zabraliśmy go więc, do domu. Ułożyłam go w kartonowym pudełku na niewielkim kocyku. Zadzwoniłam do siostry. Moja siostra Ania kiedyś miała króliki i tak mi się kojarzyło, że musiała je karmić, bo coś się stało z ich mamą. Doradziła mi by karmić go mlekiem krowim, rozcieńczonym z wodą. Nie wiem czy to dobry pomysł, ale innego nie miałam. Wysłałam męża do miasteczka po co czym dałoby się to stworzonko karmić. No i spisał się, nie powiem. Przywiózł zakraplacz do oczu. Przyrząd sprawdził się. Udało się nam troszkę mleka wlać do maleńkiego pyszczka. Nie wiem czy przeżyje i uda się nam go odchować. Na razie śpi w pudełku. A może ktoś mi doradzi jak postępować z takim maleństwem. Może czyta to jakiś weterynarz, zajmujący się takimi zwierzętami. Proszę o radę. Pozdrawiam i idę karmić zajączka.


A to nasz nowy mieszkaniec. 

czwartek, 6 marca 2014

Ptasie mądrale w Zaścianku i jeszcze bananowo - jabłkowy duet - 6 marca 2014 rok


 Dawno mnie tu nie było. Bo i zajęć mi nie brakuje. Na świecie zawierucha i gęsia skórka człowiekowi się robi, gdy pomyśli co jeszcze może się zdarzyć. Tymczasem w Zaścianku spokój i życie toczy się swoim torem. Remonty powoli zmierzają ku końcowi i chyba jest nieźle. Mnie jakiś czas temu dopadła wena i postanowiłam skończyć dwie dawno temu rozpoczęte bajki, no i udało się. Może kiedyś je opublikuje. Zaprzyjaźnionym dzieciom bardzo się podobają. Śnieg już zniknął jak wszędzie chyba i wiosnę czuć w powietrzu. Rano budzą nas ptaki wyśpiewujące swoje trele za oknem, a w dzień można usłyszeć skowronka zawieszonego gdzieś wysoko na niebie.
Wczoraj wieczorem pierwszy raz w tym roku słyszałam sowy, a raczej jak twierdzi mój mąż puszczyki. Nie jestem ornitologiem i nie znam się, może i to są puszczyki. Przylatują do Zaścianka odkąd tu jesteśmy, a może jeszcze dłużej. Są piękne. Najczęściej można zobaczyć je o zmierzchu,  kiedy majestatycznie przefruwają z szeroko rozpostartymi skrzydłami. Nie budują gniazd tylko wykorzystują już istniejące, najczęściej skonstruowane przez wszędobylskie sroki. Dwa lata temu osiedliły się na wielkim świerku rosnącym przed oknem naszej sypialni. Wylęgły się trzy młode i mieliśmy okazję obserwować jak dorastają i wylatują z gniazda. Co ciekawe, wcale się nas nie bały i ślicznie pozowały do zdjęć. To bardzo ciekawskie ptaki. Nie raz siadały na gałęziach niedaleko okna i przyglądały się nam wielkimi, okrągłymi oczami. Gdzieś w okolicach maja młode wylatują z gniazda, ale nie odlatują daleko i widujemy je w sadzie. Są bardzo pożyteczne. Polują na gryzonie i krety i super, bo te to potrafią być utrapieniem. Znikają dopiero gdzieś jesienią, ale gdzie odlatują tego nie wiem. I tak to z tymi mądralami jest.
A teraz o czyś innym. Czy lubicie racuchy? No pewnie, kto ich nie lubi. Wczoraj zaserwowałam je mojemu mężowi i muszę powiedzieć, że mlaskaniu nie było końca. A kto, jak kto, ale mój mąż się na tym zna. Muszę się przyznać, że przepis ściągnęłam z telewizji. W wersji oryginalnej były to racuszki bananowe, ale wypróbowałam i wydały mi się jakieś takie mdłe, tym bardziej że podawane są z miodem. I nie byłabym chyba sobą gdybym nie próbowała ich zmodyfikować. Tak wyszły racuszki bananowo-jabłkowe. Uwielbiam proste przepisy, a ten jest bardzo prosty. A oto przepis.

Racuszki Doroty:

Składniki: 3 dojrzałe banany, 3 jabłka, 2 jajka, 1 cukier waniliowy, 1 szklanka mąki, olej, miód.

Banany należy rozgnieść najlepiej widelcem. Obrane ze skórki jabłka ścieramy na grubym tarle. Rozbełtane jajka i pozostałe składniki mieszamy delikatnie razem.  Ot i cała filozofia. No jeszcze trzeba usmażyć na dobrze rozgrzanej patelni. Najlepiej smakują z podgrzanym miodem. Bawcie się dobrze. Smacznego. 

Na koniec jeszcze słowo w sprawie komentarza, tego o Walentynkach. Konstrukcja tytułu tego postu była przeze mnie zamierzona. Tekst w oryginale brzmi: Święty Antoni, Święty Antoni, serce zgubiłam pod miedzą. Tak czy siak, Walenty mi się tu świetnie wkomponował, bo jak Święty Antoni to ten od zguby, to Święty Walenty to ten od serca. Pozdrawiam wszystkich i zapraszam do galerii moich zdjęć.