Witam
wszystkich. I znów tu jestem. Nie wiem jak tam u was, ale u nas zimy nijakiej
nie ma. Jest dość ciepło i wcale nie wygląda, że spadnie śnieg. Czyżby czekała
nas powtórka z tamtego roku? Boże Narodzenie bez śniegu i mroziku? Chyba nikomu
się to nie spodoba. Ale akurat na to recepty nie mam. No to może teraz o tym co
mnie ostatnio żywotnie zajmuje. Dwie sprawy zupełnie rożne. Najpierw może
opowiem wam o swoim doświadczeniu z lokalną służbą zdrowia. No więc, zdarzyło
się tak, że musiałam skorzystać z porady chirurgicznej. Mieszkam jak wiecie na
głębokiej wsi kieleckiej i najbliższy lekarz o takiej specjalizacji przyjmuje w
miejscowości powiatowej o nazwie Pińczów. Poradnia chirurgiczna znajduje się w
tutejszym szpitalu. No i super, tyle że na tym kończy się przyjemność obcowania
z tą instytucją. Ja wiem, że już na temat polskiej służby zdrowia napisano tony
stron, ale chyba jednak wciąż za mało, bo to jak traktuje się pacjentów o
pomstę do nieba woła. I tak, aby z poradni skorzystać należy na wizytę
zarejestrować. No i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że nie można
tego zrobić telefonicznie, a należy się
przed okienkiem stawić osobiście. I to mogę jeszcze w końcu zrozumieć. Choć w
dzisiejszych czasach telefon to raczej powszechnie używane urządzenie, ale
widocznie służba zdrowia w naszym kraju tego chyba nie ogarnia. A teraz dalej.
Przy okienku rejestracyjnym by zostać zarejestrowanym należy się stawić o
godzinie ósmej rano. Dodam, że rejestrować można się tylko w dniu wizyty, co
też jest jakimś dziwolągiem. Ale dobrze i to można jakoś przełknąć. Ciekawie
robi się w momencie gdy pacjent jest informowany, że lekarz przyjmuje dopiero
od godziny dwunastej. Fajnie, no nie. No i co ja mam przez te cztery godziny
robić? Do domu trochę ponad dwadzieścia kilometrów. Wracać? Czekać? Jak wrócę
to przejadę jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów. Jak zostanę cały dzień
stracony, bo pacjenci są przyjmowani według kolejności ustalonej przez
lekarza. I co na to nasz minister od
zdrowia? Ano pewnie nic. Bo co tam jakiś pacjent. Niech se czeka i cieszy się
gdy w ogóle się ktoś nim zainteresuje. No cóż, nie wiem jak was ale mnie diabli
biorą. I nie na służbę zdrowia, bynajmniej, tylko na siebie, że nie zwiałam z
tego kraju jak była taka okazja. Ale cóż, może jeszcze się zdarzy. Ha, Ha, Ha,
a ci nasi tam na górze myślą, że ci co wyjechali wracać będą. Koń by się
uśmiał.
Teraz
temat drugi. Ano, tak się stało, że napisałam parę opowiadań dla dzieci, takich
bajeczek i parę osób to przeczytało, no i orzekło, że rzecz jest godna uwagi.
Zdziwiło mnie to wielce, bo nigdy nie myślałam o tych moich bazgrołach w ten
sposób i nie wiem czy każdy autor ma tak samo, ale mnie nigdy to co napiszę nie
wydaje się wystarczająco dobre.
Oczywiście moja grupa testowa to żadne autorytety, ale kto wie, w końcu
pisałam dla normalnych ludzi, a nie dla jakiś wybitnych autorytetów. No i
zrodził się pomysł, że może by to wydać. Poszperałam w internecie i okazało
się, że rzecz nie jest łatwa, ale i nie niewykonalna. Sumując mam dwa wyjścia,
albo wydać to na własny koszt, albo pozbyć się praw majątkowych do tekstu. No i
jestem w kropce. Nie bardzo wiem co dalej zrobić. Chyba po prostu wyślę teksty
do kilku wydawnictw i zobaczymy co się zdarzy. Jak się nikt tym nie zainteresuje
to schowam głęboko do szuflady i kiedyś wnukom czytać będę. Jakby ktoś miał
jakieś rady to niech pisze. Z góry dziękuję. Uff, ale się rozpisałam. Na tym
chyba skończę. Pozdrawiam wszystkich i śniegu życzę.