środa, 19 lutego 2014

Historia pewnej trudnej znajomości z programem Google Ad Sense - 19 luty 2014 rok


 Nie wiem czy zauważyliście czy nie: na blogu nie ma już reklam. I rzecz o tym właśnie dzisiaj będzie. Może nie powinnam o tym pisać bo w tych technicznych sprawach talentu nijakiego nie wykazuję i ciemna jestem jak tabaka w rogu, ale że siedzi to we mnie więc temat podejmę. Toteż w razie gdybym coś pokręciła o wyrozumiałość i naukę proszę. A było to tak. Zawsze lubiłam pisać i do niedawna robiłam to na własny i znajomych użytek. Gdzieś, tak w grudniu ubiegłego roku zapragnęłam powiększyć grono moich czytelników, a gdzie ich znajdę jak nie w internecie. Postanowiłam założyć bloga. Poprosiłam więc, życzliwą duszę, która odpracowała za mnie wszystkie techniczne zawiłości związane z tworzeniem tego ustrojstwa i zaczęłam pisać. No i fajnie. Ale (niestety zawsze musi być jakieś ale), po jakimś czasie odkryłam, że można na blogu zamieszczać reklamy i w ten sposób zarabiać. Pomyślałam sobie: dlaczego nie? Może chociaż na karmę dla moich pięciu znajd zarobię (chodzi o moje pieski). Na początku próbowałam sama zgłosić chęć udziału w programie Google Ad Sense . Niestety odpadłam w przedbiegach i musiałam wołać na pomoc nieocenioną życzliwą duszę. I jej się udało. Moje zgłoszenie przyjęto i jakiś czas coś tam sprawdzano, aż w końcu wyrażono zgodę i na moim blogu zaczęły się pojawiać reklamy, za które naliczano mi pieniądze. Za każde kliknięcie. Nie jakieś kokosy tylko dosłownie grosze, w czym nic dziwnego nie było, bo i reklamy najciekawsze nie były. Oczywiście przeczytałam też regulamin programu, w którym jasno napisano, że właścicielowi konta czyli mnie nie wolno tychże reklam otwierać, innych do ich klikania namawiać, a tym bardziej za ich oglądanie komukolwiek płacić itp. Szczerze mówiąc tematem nie wiele się interesowałam i na te reklamy specjalnie uwagi nie zwracałam. Zresztą blog jest młody i ma jeszcze niewielkie grono wielbicieli, więc i tych kliknięć było nie wiele. I co dalej? Ano dwa dni temu konto mi zamknięto. Dlaczego? No właśnie nie wiem. Wyjaśnienie było bardzo ogólne, a właściwie żadne. Jednak sugerowano, że zamkniecie konta spowodowało „generowanie nieprawidłowych kliknięć”, cokolwiek miałoby to znaczyć. I tyle. Dalej doczytałam się, że te nieprawidłowe kliknięcie to takie, które sama spowodowałam lub do których namawiałam innych. No cóż mogę powiedzieć. Chyba jedynie to, że o niczym takim mi niewiadomo, no chyba, że czyniłam to w lunatycznym transie lub innym stanie nieświadomości. A może to skutek działalności jakiegoś hakera lub innego internetowego oszołoma. Oczywiście odwołałam się, z prośbą o wyjaśnienie. Niestety zlekceważono mnie i nie dostałam żadnej sensownej odpowiedzi, poza standartową regułką, z której dowiedziałam  się jedynie, że zespół wszystko sprawdził i wyszło im że jestem winna, a zatem konta mi nie włączą ponownie. Ale czego konkretnie winna to już nie napisali. Tak więc, reklam nie będzie i dobrze, a dlaczego tak się stało, pewnie już nie będzie dane mi poznać i rzecz ta na zawsze zostanie słodką tajemnicą Zespołu Ad Sense. Jak dla mnie za dużo z tym zachodu. A może ktoś ma podobne doświadczenia, może ktoś mnie oświeci o co w tym wszystkim chodzi. To tyle w tym temacie. Piszcie jeśli wola: doriss799@interia.pl. Pozdrawiam. 

piątek, 14 lutego 2014

Święty Walenty, Święty Walenty, serce zgubiłam pod miedzą...- 14 luty 2014 rok


Dziś wielki dzień dla zakochanych. I zapewne będzie się działo. Już widzę te bukiety kwiatów, serca z piernika i inne czekoladki. Może jeszcze jakaś romantyczna kolacja. Ogólnie super. Bardzo miłe święto. Gdy tak piszę, przypomniała mi się pewna historia z czasów gdy byłam jeszcze licealistką. A było tak. Jak to zwykle bywa, w każdej szkole jest taki przystojniak, w którym kochają się wszystkie dziewczyny. Nasza szkoła pod tym względem nie była żadnym wyjątkiem. Też taki był. Śliczniutki. Ale nie to było najważniejsze i nie tym zdobywał serca damskiej części szkoły. Chłopak, czy to za przyczyną wyniesionej z domu kindersztuby, czy wrodzonej cechy charakteru, był niesamowicie szarmancki. I jak po latach wspominam to był cały sekret jego powodzenia. W każdym razie kochały się w nim po cichu (w tamtych latach inaczej nie wypadało) wszystkie dziewczyny. I być inaczej nie mogło, bo jak nie zakochać się w kimś, kto podstawi ci krzesło przy siadaniu do stołu, przepuści cię pierwszą w drzwiach czy też podniesie upuszczony przez ciebie zeszyt. No taki dżentelmen w każdym calu. Tak więc, dziewczyny szalały za nim, nawet takie jak ja będące dwie klasy niżej, na które żadnej uwagi nie zwracał. I tylko dziwne wydawało się to, że żadnej nie faworyzował, to znaczy jak to się mówiło z żadną nie chodził. Zachodziłyśmy w głowę dlaczego tak jest i różne plotki po szkole krążyły, ale konkretnego nic nikt nie wiedział. Od czasu do czasu szkołą wstrząsała wieść, że tą czy tamtą zaprosił do kina czy na lody i wtedy z napięciem obserwowano wszystkie poczynania rzekomej pary. Najczęściej, po tygodniu lub dwóch okazywało się, że wszystko to wyssane z palca bzdury. Tak więc, czas leciał, wszystkie dziewczyny niezmiennie wodziły cielęcym wzrokiem za szkolnym lowelasem, wszystkie oprócz pewnej Elki. Elka chodziła do klasy niżej niż rzeczony chłopak i cokolwiek by o niej nie powiedzieć to z pewnością urodą nie grzeszyła. Już samo to, że była ruda (tą marchewkową rudością) niejako zerowało jej szanse. Do tego miała piegi i nie była za wysoka. I tu niespodzianka. Elka zawsze otoczona była chłopakami. Nie mogłyśmy dojść przyczyn tego fenomenu, bo dla nas po prostu była brzydulą. W naszej szkole tradycją był coroczny bal urządzany z wielką pompą w okresie karnawału. Nie jakaś tam szkolna dyskoteka, ale prawdziwy bal. Na taki bal nie wypadało iść samej. Niestety. Trzeba było czekać aż jakiś mniej lub bardziej pożądany chłopak zaprosi cię i nie było co nosem kręcić, gdy to nie był ten wymarzony. Tak więc, każda na takie zaproszenie czekała. Tematem numer jeden było oczywiście kogo zaprosi nasz dżentelmen. Najbardziej prawdopodobne kandydatki były trzy: jasnowłosa, o delikatnych rysach twarzy Ania, kruczoczarna zawsze uśmiechnięta Krysia i wysportowana szatynka o imieniu Ewa. Termin zabawy się zbliżał, a żadna z dziewczyn nie chwaliła się takim zaproszeniem. W końcu nadszedł wielki dzień. Cała impreza zaczęła się o godzinie osiemnastej i koło dziewiętnastej już wszyscy się dobrze bawili. Wszyscy, oprócz naszego przystojniaka. Jakoś się spóźniał i każda z nas z zainteresowaniem co jakiś czas zerkała w kierunku drzwi. I wreszcie się pojawił. Zgadnijcie w czyim towarzystwie. Ano była to ni mniej ni więcej tylko ta nasza szpetna Elka, która akurat w tamtej chwili czy to za przyczyną ślicznej sukienki czy ładnie upiętych włosów wyglądała całkiem, całkiem. W głowach nam się nie mogło pomieścić dlaczego właśnie wybrał Elkę i pewnie tajemnicą by to dla mnie zostało na zawsze gdyby nie pewien zjazd absolwentów naszej szkoły. Co jakiś czas takie zjazdy organizowano i chociaż nie lubię takich imprez to na tą poszłam za namową mojej przyjaciółki ze szkolnej ławki, Renaty. No więc, siedziałyśmy z dziewczynami właśnie za stołem przy filiżance herbaty i plotkowałyśmy. Nic w tym niezwykłego nie było, bo nie widziałyśmy się lata całe (nie licząc Naszej Klasy) i każda wiele do powiedzenia miała. Od jakiejś chwili w rozmowie udziału nie brała Renata. Pobiegłam za jej wzrokiem i odkryłam, że przygląda się siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie. Szarpnęłam ja za ramie i spojrzałam pytająco. W odpowiedzi pochyliła się do mojego ucha i szepnęła, że to ten Piotr. Z początku nie wiedziałam o co jej chodzi, bo elegancki pan po drugiej stronie stołu z niczym mi się nie kojarzył. No, trochę się zmienił od czasów tego pamiętnego balu. I dopiero po chwili zrozumiałam. I tak się jakoś złożyło, że zaczęłyśmy wspominać dawne szkolne czasy. Piotr również dał się wciągnąć w te wspominki. Ośmielona takim obrotem sprawy, zapytałam go o ten właśnie bal i dlaczego właśnie Elka. Piotr zamyślił się na chwilę, a jego wzrok powędrował gdzieś w przestrzeń. Potem uśmiechnął się i powiedział: Właściwie nie wiem dlaczego, Ela zawsze miała w sobie to „coś”. Jak się okazało Piotr i Ela byli bardzo szczęśliwym małżeństwem. Niestety Ela zmarła dwa lata temu. I taki jest koniec tej historii. A może wy macie jakieś swoje historie i zechcecie je opowiedzieć. Napiszcie do mnie, a ja je tu zamieszczę.
Tak więc moi mili miejcie to "coś" w sobie i niech strzały Kupidyna was nie omijają. Wszystkim zakochanym i nie tylko, życzę w dzisiejszym dniu wiele wzruszeń i przyjemnych chwil. A te serduszka poniżej to specjalnie dla was.



środa, 5 lutego 2014

O tym i o owym i jeszcze dlaczego czasem miło do miasta się wybrać – 5 luty 2014 rok


 Na początku chcę podziękować Nieznajomemu za komentarz. Jakiś czas temu pytałam co to za ptak przylatuje do mojego karmnika. I rzeczywiście. Sprawdziłam i wydaje się, że to chyba kwiczoł. Tak więc, zagadka chyba wyjaśniona.
Ale co w Zaścianku słychać? Ano cóż, słoneczko przygrzało i wszystko kapie i chlupie. Śniegu ubywa, a wody przybywa. Niby nic nowego i taka zwykła chyba prawidłowość, tyle że, strasznie denerwująca. W domu trwa niekończący się remont. To też żadna nowość, bo odkąd tu  zamieszkaliśmy to ciągle coś trzeba wymienić, wymalować, wytapetować, wykafelkować, zabudować, wyburzyć itp., itd. I daleko, daleko jeszcze do końca. Zwłaszcza, że większość tych czynności wykonuje mój mąż w tak zwanym wolnym czasie. Na początku strasznie mnie to wkurzało, ale człowiek to takie niesamowite stworzenie, że do wszystkiego się przyzwyczai. Tak więc, już mnie to jakoś tak bardzo nie rusza, no chyba że akurat mam doła.  Tak jak na przykład dwa dni temu. Chandra mnie straszna tłukła i miejsca znaleźć sobie nie mogłam. Toteż pozwoliłam sobie na małą wycieczkę do Krakowa. Cóż, nic tak dobrze na chandrę kobiecie nie robi jak zakupy ciuchowe. No, to znaczy nie twierdzę, że każdej, ale mnie tak. No wiec, żeby sobie humor poprawić wybrałam się do słynnych galerii, których Kraków posiada do wyboru do koloru. Mnie najbliżej było do Bonarki. Lubię takie wypady, bo na przecenach można czasem fajny ciuszek upolować. Na takie okazje wybieram zawsze środek tygodnia. Nie ma tłoku i można wszystko spokojnie przymierzyć. No i miejsca na parkingu dowoli. Spokojnie więc, parkuję i dalej hajda po sklepach. Bez pośpiechu, pomalutku. Oglądam, wybieram, przymierzam i wreszcie kupuję. Niektóre sklepy omijam wielkim kołem, a to z powodu chorych cen. Nie dlatego, że nie mogę sobie pozwolić na takie rzeczy, bo może gdybym się sprężyła to i środki by się znalazły, ale dla zasady. Bo i po co przepłacać. Przedwczoraj, gdy tak przemierzałam galerię trafiłam do SiNSAY . Polecam jeśli ktoś lubi sportowy styl. Fajne bluzeczki bawełniane w jeszcze fajniejszych cenach. I nie tylko. Tak więc, humor sobie poprawiłam i zadowolona do domu wróciłam. To było przedwczoraj wczoraj zaś zafundowałam sobie inne atrakcje. A mianowicie, od jakiegoś czasu słyszę o czymś co ZUMBĄ się zwie. Ostatni wynalazek klubów fitness. A że, wiedzieć lubię, więc doświadczalnie sprawdzić postanowiłam co to takiego. A jak postanowiłam, tak też zrobiłam i do klubu fitness z moją córką się wybrałam. No i teraz już wiem. To taki rodzaj areobiku połączony z tańcem o elementach latynoamerykańskich. Generalnie jest bardzo szybko i bardzo głośno. Świetne na odchudzanie, poprawę kondycję i rozładowanie stresu. Zumba podobno furorę robi. Mnie jakoś nie powaliła na kolana. Wolę coś bardziej subtelnego, choćby i taniec brzucha. Ale cóż, każdy ma swoje upodobania i jak to ktoś kiedyś powiedział: de gustibus non est disputandum, co się tłumaczy: o gustach się nie dyskutuje, choć niektórzy twierdzą że, akurat jest całkiem odwrotnie i teraz właśnie tylko o gustach się dyskutuje. Ja tam nie dyskutuję. Niech każdy ma takie upodobania jakie ma i dobrze. Cały myk polega na tym by z tymi swoimi gustami do innych się nie pchać i dać im żyć. I to dziś na tyle. Pozdrawiam.