Nie
wiem czy zauważyliście czy nie: na blogu nie ma już reklam. I rzecz o tym
właśnie dzisiaj będzie. Może nie powinnam o tym pisać bo w tych technicznych
sprawach talentu nijakiego nie wykazuję i ciemna jestem jak tabaka w rogu, ale
że siedzi to we mnie więc temat podejmę. Toteż w razie gdybym coś pokręciła o
wyrozumiałość i naukę proszę. A było to tak. Zawsze lubiłam pisać i do niedawna
robiłam to na własny i znajomych użytek. Gdzieś, tak w grudniu ubiegłego roku
zapragnęłam powiększyć grono moich czytelników, a gdzie ich znajdę jak nie w
internecie. Postanowiłam założyć bloga. Poprosiłam więc, życzliwą duszę, która
odpracowała za mnie wszystkie techniczne zawiłości związane z tworzeniem tego
ustrojstwa i zaczęłam pisać. No i fajnie. Ale (niestety zawsze musi być jakieś
ale), po jakimś czasie odkryłam, że można na blogu zamieszczać reklamy i w ten
sposób zarabiać. Pomyślałam sobie: dlaczego nie? Może chociaż na karmę dla moich
pięciu znajd zarobię (chodzi o moje pieski). Na początku próbowałam sama
zgłosić chęć udziału w programie Google Ad Sense . Niestety odpadłam w
przedbiegach i musiałam wołać na pomoc nieocenioną życzliwą duszę. I jej się
udało. Moje zgłoszenie przyjęto i jakiś czas coś tam sprawdzano, aż w końcu
wyrażono zgodę i na moim blogu zaczęły się pojawiać reklamy, za które naliczano
mi pieniądze. Za każde kliknięcie. Nie jakieś kokosy tylko dosłownie grosze, w
czym nic dziwnego nie było, bo i reklamy najciekawsze nie były. Oczywiście
przeczytałam też regulamin programu, w którym jasno napisano, że właścicielowi
konta czyli mnie nie wolno tychże reklam otwierać, innych do ich klikania
namawiać, a tym bardziej za ich oglądanie komukolwiek płacić itp. Szczerze
mówiąc tematem nie wiele się interesowałam i na te reklamy specjalnie uwagi nie
zwracałam. Zresztą blog jest młody i ma jeszcze niewielkie grono wielbicieli,
więc i tych kliknięć było nie wiele. I co dalej? Ano dwa dni temu konto mi
zamknięto. Dlaczego? No właśnie nie wiem. Wyjaśnienie było bardzo ogólne, a
właściwie żadne. Jednak sugerowano, że zamkniecie konta spowodowało
„generowanie nieprawidłowych kliknięć”, cokolwiek miałoby to znaczyć. I tyle.
Dalej doczytałam się, że te nieprawidłowe kliknięcie to takie, które sama
spowodowałam lub do których namawiałam innych. No cóż mogę powiedzieć. Chyba
jedynie to, że o niczym takim mi niewiadomo, no chyba, że czyniłam to w
lunatycznym transie lub innym stanie nieświadomości. A może to skutek
działalności jakiegoś hakera lub innego internetowego oszołoma. Oczywiście
odwołałam się, z prośbą o wyjaśnienie. Niestety zlekceważono mnie i nie
dostałam żadnej sensownej odpowiedzi, poza standartową regułką, z której
dowiedziałam się jedynie, że zespół
wszystko sprawdził i wyszło im że jestem winna, a zatem konta mi nie włączą
ponownie. Ale czego konkretnie winna to już nie napisali. Tak więc, reklam nie
będzie i dobrze, a dlaczego tak się stało, pewnie już nie będzie dane mi poznać
i rzecz ta na zawsze zostanie słodką tajemnicą Zespołu Ad Sense. Jak dla mnie
za dużo z tym zachodu. A może ktoś ma podobne doświadczenia, może ktoś mnie
oświeci o co w tym wszystkim chodzi. To tyle w tym temacie. Piszcie jeśli wola:
doriss799@interia.pl. Pozdrawiam.
środa, 19 lutego 2014
piątek, 14 lutego 2014
Święty Walenty, Święty Walenty, serce zgubiłam pod miedzą...- 14 luty 2014 rok
Dziś
wielki dzień dla zakochanych. I zapewne będzie się działo. Już widzę te bukiety
kwiatów, serca z piernika i inne czekoladki. Może jeszcze jakaś romantyczna
kolacja. Ogólnie super. Bardzo miłe święto. Gdy tak piszę, przypomniała mi się
pewna historia z czasów gdy byłam jeszcze licealistką. A było tak. Jak to zwykle bywa, w
każdej szkole jest taki przystojniak, w którym kochają się wszystkie
dziewczyny. Nasza szkoła pod tym względem nie była żadnym wyjątkiem. Też taki
był. Śliczniutki. Ale nie to było najważniejsze i nie tym zdobywał serca
damskiej części szkoły. Chłopak, czy to za przyczyną wyniesionej z domu
kindersztuby, czy wrodzonej cechy charakteru, był niesamowicie szarmancki. I jak
po latach wspominam to był cały sekret jego powodzenia. W każdym razie kochały
się w nim po cichu (w tamtych latach inaczej nie wypadało) wszystkie
dziewczyny. I być inaczej nie mogło, bo jak nie zakochać się w kimś, kto
podstawi ci krzesło przy siadaniu do stołu, przepuści cię pierwszą w drzwiach
czy też podniesie upuszczony przez ciebie zeszyt. No taki dżentelmen w każdym
calu. Tak więc, dziewczyny szalały za nim, nawet takie jak ja będące dwie klasy
niżej, na które żadnej uwagi nie zwracał. I tylko dziwne wydawało się to, że
żadnej nie faworyzował, to znaczy jak to się mówiło z żadną nie chodził.
Zachodziłyśmy w głowę dlaczego tak jest i różne plotki po szkole krążyły, ale
konkretnego nic nikt nie wiedział. Od czasu do czasu szkołą wstrząsała wieść, że
tą czy tamtą zaprosił do kina czy na lody i wtedy z napięciem obserwowano
wszystkie poczynania rzekomej pary. Najczęściej, po tygodniu lub dwóch
okazywało się, że wszystko to wyssane z palca bzdury. Tak więc, czas leciał,
wszystkie dziewczyny niezmiennie wodziły cielęcym wzrokiem za szkolnym
lowelasem, wszystkie oprócz pewnej Elki. Elka chodziła do klasy niżej niż
rzeczony chłopak i cokolwiek by o niej nie powiedzieć to z pewnością urodą nie
grzeszyła. Już samo to, że była ruda (tą marchewkową rudością) niejako zerowało
jej szanse. Do tego miała piegi i nie była za wysoka. I tu niespodzianka. Elka
zawsze otoczona była chłopakami. Nie mogłyśmy dojść przyczyn tego fenomenu, bo
dla nas po prostu była brzydulą. W naszej szkole tradycją był coroczny bal
urządzany z wielką pompą w okresie karnawału. Nie jakaś tam szkolna dyskoteka,
ale prawdziwy bal. Na taki bal nie wypadało iść samej. Niestety. Trzeba było
czekać aż jakiś mniej lub bardziej pożądany chłopak zaprosi cię i nie było co
nosem kręcić, gdy to nie był ten wymarzony. Tak więc, każda na takie
zaproszenie czekała. Tematem numer jeden było oczywiście kogo zaprosi nasz
dżentelmen. Najbardziej prawdopodobne kandydatki były trzy: jasnowłosa, o
delikatnych rysach twarzy Ania, kruczoczarna zawsze uśmiechnięta Krysia i
wysportowana szatynka o imieniu Ewa. Termin zabawy się zbliżał, a żadna z
dziewczyn nie chwaliła się takim zaproszeniem. W końcu nadszedł wielki dzień.
Cała impreza zaczęła się o godzinie osiemnastej i koło dziewiętnastej już
wszyscy się dobrze bawili. Wszyscy, oprócz naszego przystojniaka. Jakoś się
spóźniał i każda z nas z zainteresowaniem co jakiś czas zerkała w kierunku
drzwi. I wreszcie się pojawił. Zgadnijcie w czyim towarzystwie. Ano była to ni
mniej ni więcej tylko ta nasza szpetna Elka, która akurat w tamtej chwili czy
to za przyczyną ślicznej sukienki czy ładnie upiętych włosów wyglądała całkiem,
całkiem. W głowach nam się nie mogło pomieścić dlaczego właśnie wybrał Elkę i
pewnie tajemnicą by to dla mnie zostało na zawsze gdyby nie pewien zjazd
absolwentów naszej szkoły. Co jakiś czas takie zjazdy organizowano i chociaż
nie lubię takich imprez to na tą poszłam za namową mojej przyjaciółki ze
szkolnej ławki, Renaty. No więc, siedziałyśmy z dziewczynami właśnie za stołem
przy filiżance herbaty i plotkowałyśmy. Nic w tym niezwykłego nie było, bo nie
widziałyśmy się lata całe (nie licząc Naszej Klasy) i każda wiele do
powiedzenia miała. Od jakiejś chwili w rozmowie udziału nie brała Renata.
Pobiegłam za jej wzrokiem i odkryłam, że przygląda się siedzącemu naprzeciwko
mężczyźnie. Szarpnęłam ja za ramie i spojrzałam pytająco. W odpowiedzi
pochyliła się do mojego ucha i szepnęła, że to ten Piotr. Z początku nie
wiedziałam o co jej chodzi, bo elegancki pan po drugiej stronie stołu z niczym
mi się nie kojarzył. No, trochę się zmienił od czasów tego pamiętnego balu. I dopiero po chwili zrozumiałam. I tak się jakoś złożyło,
że zaczęłyśmy wspominać dawne szkolne czasy. Piotr również dał się wciągnąć w
te wspominki. Ośmielona takim obrotem sprawy, zapytałam go o ten właśnie bal i
dlaczego właśnie Elka. Piotr zamyślił się na chwilę, a jego wzrok powędrował
gdzieś w przestrzeń. Potem uśmiechnął się i powiedział: Właściwie nie wiem
dlaczego, Ela zawsze miała w sobie to „coś”. Jak się okazało Piotr i Ela byli
bardzo szczęśliwym małżeństwem. Niestety Ela zmarła dwa lata temu. I taki jest
koniec tej historii. A może wy macie jakieś swoje historie i zechcecie je
opowiedzieć. Napiszcie do mnie, a ja je tu zamieszczę.
Tak
więc moi mili miejcie to "coś" w sobie i niech strzały Kupidyna was nie omijają.
Wszystkim zakochanym i nie tylko, życzę w dzisiejszym dniu wiele wzruszeń i
przyjemnych chwil. A te serduszka poniżej to specjalnie dla was.
środa, 5 lutego 2014
O tym i o owym i jeszcze dlaczego czasem miło do miasta się wybrać – 5 luty 2014 rok
Na
początku chcę podziękować Nieznajomemu za komentarz. Jakiś czas temu pytałam co
to za ptak przylatuje do mojego karmnika. I rzeczywiście. Sprawdziłam i wydaje
się, że to chyba kwiczoł. Tak więc, zagadka chyba wyjaśniona.
Ale
co w Zaścianku słychać? Ano cóż, słoneczko przygrzało i wszystko kapie i
chlupie. Śniegu ubywa, a wody przybywa. Niby nic nowego i taka zwykła chyba
prawidłowość, tyle że, strasznie denerwująca. W domu trwa niekończący się
remont. To też żadna nowość, bo odkąd tu
zamieszkaliśmy to ciągle coś trzeba wymienić, wymalować, wytapetować,
wykafelkować, zabudować, wyburzyć itp., itd. I daleko, daleko jeszcze do końca.
Zwłaszcza, że większość tych czynności wykonuje mój mąż w tak zwanym wolnym
czasie. Na początku strasznie mnie to wkurzało, ale człowiek to takie
niesamowite stworzenie, że do wszystkiego się przyzwyczai. Tak więc, już mnie
to jakoś tak bardzo nie rusza, no chyba że akurat mam doła. Tak jak na przykład dwa dni temu. Chandra
mnie straszna tłukła i miejsca znaleźć sobie nie mogłam. Toteż pozwoliłam sobie
na małą wycieczkę do Krakowa. Cóż, nic tak dobrze na chandrę kobiecie nie robi
jak zakupy ciuchowe. No, to znaczy nie twierdzę, że każdej, ale mnie tak. No
wiec, żeby sobie humor poprawić wybrałam się do słynnych galerii, których
Kraków posiada do wyboru do koloru. Mnie najbliżej było do Bonarki. Lubię takie
wypady, bo na przecenach można czasem fajny ciuszek upolować. Na takie okazje
wybieram zawsze środek tygodnia. Nie ma tłoku i można wszystko spokojnie
przymierzyć. No i miejsca na parkingu dowoli. Spokojnie więc, parkuję i dalej
hajda po sklepach. Bez pośpiechu, pomalutku. Oglądam, wybieram, przymierzam i
wreszcie kupuję. Niektóre sklepy omijam wielkim kołem, a to z powodu chorych
cen. Nie dlatego, że nie mogę sobie pozwolić na takie rzeczy, bo może gdybym
się sprężyła to i środki by się znalazły, ale dla zasady. Bo i po co
przepłacać. Przedwczoraj, gdy tak przemierzałam galerię trafiłam do SiNSAY .
Polecam jeśli ktoś lubi sportowy styl. Fajne bluzeczki bawełniane w jeszcze
fajniejszych cenach. I nie tylko. Tak więc, humor sobie poprawiłam i zadowolona
do domu wróciłam. To było przedwczoraj wczoraj zaś zafundowałam sobie inne
atrakcje. A mianowicie, od jakiegoś czasu słyszę o czymś co ZUMBĄ się zwie.
Ostatni wynalazek klubów fitness. A że, wiedzieć lubię, więc doświadczalnie
sprawdzić postanowiłam co to takiego. A jak postanowiłam, tak też zrobiłam i do
klubu fitness z moją córką się wybrałam. No i teraz już wiem. To taki rodzaj
areobiku połączony z tańcem o elementach latynoamerykańskich. Generalnie jest
bardzo szybko i bardzo głośno. Świetne na odchudzanie, poprawę kondycję i
rozładowanie stresu. Zumba podobno furorę robi. Mnie jakoś nie powaliła na
kolana. Wolę coś bardziej subtelnego, choćby i taniec brzucha. Ale cóż, każdy
ma swoje upodobania i jak to ktoś kiedyś powiedział: de gustibus non est
disputandum, co się tłumaczy: o gustach się nie dyskutuje, choć niektórzy
twierdzą że, akurat jest całkiem odwrotnie i teraz właśnie tylko o gustach się
dyskutuje. Ja tam nie dyskutuję. Niech każdy ma takie upodobania jakie ma i
dobrze. Cały myk polega na tym by z tymi swoimi gustami do innych się nie pchać
i dać im żyć. I to dziś na tyle. Pozdrawiam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)