czwartek, 21 maja 2015

Ptasie przedszkole czyli wiadomości z sowiego gniazda – 21 maj 2015 r

Moi drodzy, z wielką radością spieszę donieść, że w Zaścianku po roku nieobecności znów zagościły sowy, czy jak uparcie twierdzi mój mąż puszczyki. Kiedyś pisałam o tym, że u nas założyły sobie gniazdo i wychowały młode. Niestety później to gniazdo zniszczyły szalejące (jak to w kieleckim) wichury i deszcze, a świerk na którym ono było częściowo usechł. Pomimo to, mój mąż zamocował na tym uschniętym drzewie  stary kosz wiklinowy z nadzieja, że może się w nim zadomowią. Niestety jakoś nie miały ochoty. I właśnie w tym roku się zdecydowały. Nie wiedzieliśmy, że kosz jest zamieszkały, do czasu aż pisklaki zaczęły piszczeć. Stara sowa bardzo się pilnowała żeby nie zdradzić niepożądanym gościom swojej kryjówki. Widywaliśmy ją jak czasem przelatuje, ale była bardzo sprytna. No i dwa dni temu nasze maluszki pokazały się nam w całej okazałości. Trzy śliczne, puchate pisklaki siedząc na skraju kosza piękne pozowały do zdjęć, które możecie oglądać poniżej. Dziś okazało się, że jest ich cztery. A najfajniejsze jest to, że stary świerk rośnie jakieś trzy metry od balkonu. Ptaszki nas zaakceptowały i nie boją się jak wychodzimy na balkon. Raczej z wielkim zainteresowaniem nam się przyglądają. Fajnie jest je obserwować z tak bliska. To prawie jak domowe zwierzątka. I choć wiemy, że to dzikie ptaki to martwimy się o nie gdy za bardzo wieje i gdy pada deszcz. No i starej sowy już nie widzimy od dwóch dni. Mamy nadzieję, że jej się nic nie stało i że odwiedza dzieciaki. Na razie ptaszki maja się dobrze i są cacane. Oby szczęśliwie się wychowały i wyleciały z gniazda. 








czwartek, 26 lutego 2015

O tym jak w Zaścianku skrzaty się zalęgły i cierpliwość naszą na próby straszne wystawiają – 26 luty 2015 rok

No i właśnie. Rzecz będzie o skrzatach. Dla mniej zorientowanych wyjaśniam, że mianem skrzata dawniej określano duszka domowego na ogół przychylnemu człowiekowi. O tym małym duszku – człowieczku chyba większość z nas słyszała, bo w bajkach jest ich pełno. Ja pamiętam takie opowiastki mojej babci, w których te niewielkie istotki w każdej wiejskiej chałupie za kominem pospołu ze świerszczami mieszkały, a w zamian za gościnę drobne usługi mieszańcom czyniły. A to ognia na kominie pilnowały,  a to izbę zamiotły, a to dzieciaka w kołysce zabawiły. I tak wspólnie wszystkim dobrze się żyło. Ale bywały też skrzaty złośliwe i na te uważać trzeba było, bo wielce uciążliwe charaktery miały i trudno z nimi wytrzymać było. Często różne przedmioty chowały, zapasy wyjadały, podłogę błotem paprały i inne psoty czyniły. No i chyba w Zaścianku takie właśnie figlarze nam się zalęgły. Nie wierzycie? No ja niby też nie wierzyłam, ale ostatnio jakieś dziwne dziwności Zaścianek nawiedzają. I trudno tu o sensowne wytłumaczenie tych zjawisk niezwykłych. A było tak. Jakiś rok temu, a może trochę więcej mój mąż robił remont, a konkretnie w jednym pokoju kładł płytki na podłodze. Po skończonej robocie resztę materiałów w tym całą paczkę płytek, która nie została zużyta wyniósł do stodoły. Tu wyjaśniam, nasza stodoła to taka czarna dziura, czyli magazyn rzeczy opatrzonych naklejką: „jeszcze kiedyś się przyda”. No i dobrze. W naszym Zaścianku remonty to normalka. Ciągle się coś robi i tym razem padło na łazienkę, no i okazało się, że całkiem przydatne będą te wyniesione płytki. I się zaczęło. Razem z mężem przetrząsnęliśmy całą stodołę i nic. Kamień w wodę, rzeczone płytki pod ziemie się zapadły. I dalej. Jakiś czas temu zginęły kluczyki do samochodu. Zdarzenie o tyle dziwne bo zawsze w jednym miejscu kłaść się je staram, a nadmienić też musze, że ja raczej do uporządkowanych osób należę całkiem zresztą odmiennie niż mój kochany małżonek. Ból to był straszny, bo i strata nie mała. Dobrze, że zapasowy komplet grzecznie w wiadomym miejscu leżał, a i tak przez dwa miesiące sprawa spokoju mi nie dawała i latałam koło domu szepcząc modlitwę do świętego Antoniego, bo podobno to pomaga. Długo te skrzaty cierpliwość moją próbowały, ale w końcu chyba zlitowały się nad moją duszą umęczoną i znalazły się w końcu te nieszczęsne klucze wisząc sobie grzecznie na haku koło garażu. Tysiąc razy tamtędy przechodziłam i mogę prawie przysiąc, że ich tam wcześniej nie było. A może to nie skrzaty tyko jak to mówią: diabeł ogonem przykrył. Tego nie wiem. Ale diablisko też złośliwe to może palce swoje w tym mieszało. O mniejszych zgubach takich jak okulary, długopisy czy też ulubiony nóż nawet wspominać szerzej nie będę, bo już się do tego przyzwyczailiśmy. Co poniektórzy zaraz zakrzykną, że to nie żadne skrzaty tylko skleroza jakaś i bałaganiarstwo mojego małżonka. Niech im będzie, a ja tam w skrzaty wolę wierzyć i już. I chyba większość tak ma bo to i wygodniej w skrzaty uwierzyć niż we własną sklerozę galopującą i dobrze.



wtorek, 17 lutego 2015

O wielkiej bezczelności sów i o siłowni wiejskiej jeszcze słów parę – 17 luty 2015 rok

Ot i mamy przedwiośnie. Chyba, bo to ostatnimi czasy w pogodzie niczego pewnym być nie można. Bywało i tak, że w grudniu wiosna prawdziwa była, a w kwietniu śnieg grubym kożuchem w najlepsze przykrył wszystko i trudno było się zorientować, które to zacz święta mamy i czy aby choinkę ubierać należy czy też jajka malować. No, ale jak na razie cieplutko się zrobiło i słoneczko ładnie przygrzewa zimową chandrę przepędzając skutecznie. To ożywcze natury działanie wielki na mojego męża wpływ wywarło, bo energia w niego jakaś wstąpiła i z zapałem niespotykanym do prac ogrodowych się zabrał. Jabłoneczki w sadzie wygolił pięknie, grubą warstwą gałęzi sad cały zaścielając. Zmęczył się przy tym chyba bardzo, albo tej energii mu zabrakło bo już na uporządkowanie tego zaiste artystycznego bałaganu nie miał siły. No, niby nie powinno mnie to zbytnio dziwić. W końcu jestem mężatką z jakimś tam stażem i wiem na co stać istoty ludzkie płci męskiej. Mężczyźni bałaganiarstwo mają niejako wpisane w swoją naturę i rady na to nie ma. A jakże, można oczywiście podjąć trud nauczenia porządku takiego osobnika. Można, ale z góry ostrzegam, że jest to proces długi, żmudny i bardzo pracochłonny, a co gorsze wcale nie gwarantuje, ze osobnik taki w końcu po całych latach szkolenia odkryje, że w domu znajduje się coś takiego jak kosz na brudną bieliznę i umieści tam swoje ućmoruchane skarpetki. Już słyszę te protesty, że nie prawda, że są mężczyźni pedanci. A kto mówi, że nie ma. Są, tyle że te nieliczne egzemplarze, to wyjątki, które tylko tę regułę pięknie potwierdzają. No ale cóż, próbować można, a nawet trzeba. Ale wracając do tematu, bez większych  protestów wzięłam się zatem do sprzątania gałęzi. Bez protestów, bo i co by one dały jak nikt inny za mnie tego nie zrobi, a i dobrej strony tego porządkowania  ogrodu dopatrzeć się można. A jakiej? Ano wierzcie lub nie, ale działa to jak siłownia miejska tyle, że na świeżym powietrzu, jednak efekt jest ten sam. A że, perspektywa zgubienia tak skrzętnie przez zimę nagromadzonego tłuszczyku jest mi zawsze miła, toteż siły i zapału nie żałowałam. Niech tam sobie mieszczuchy na siłownie latają i pieniążki płacą, a ja to mam za darmo i do tego jeszcze sad ładnie wygląda. Takie dwa w jednym, a na dokładkę po takim wysiłku to i samopoczucie i sen lepszy. Tyle, że z tym snem to różnie bywa i nie zawsze dają człowiekowi odpocząć nocą. A było tak. Nasza Klarcia (bernardynka, o której kiedyś już pisałam) to nie młoda już psina i jak to na starość bywa, często potrzebuje w nocy wyjść za potrzebą. Klarcia nocuje w naszym garażu, który w zimie zamykamy, tak więc, żeby mogła wyjść trzeba jej otworzyć. Ostatnio rzecz powtarza się prawie co noc i właściwie doszłam to takiej wprawy, że wypuszczam ją na wpół śpiąc. Tak było i tej nocy. Zeszłam na dół jak lunatyk, nie budząc się do końca otworzyłam drzwi garażu i nasza starowinka pobiegła w swoje ulubione miejsce. Nie wróciłam na górę tylko czekałam, aż wróci, żeby zamknąć z powrotem drzwi garażu. Zwykle nie trwa to zbyt długo. Noc była piękna i dość ciepła, wyszłam więc na chwilkę przed garaż. I tak sobie stoję, a tu znienacka coś olbrzymiego przeleciało nad moją głową. Spałam cała w środku i jakoś nie zareagowałam, ale po chwili znów olbrzymie ptaszysko prawie dotknęło skrzydłami mojej głowy. Wielka sowa usiadła na gałęzi niedalekiego drzewa i z tej bezpiecznej odległości sprawdzała efekt swoich poczynań . Chyba się w końcu obudziłam. Nie wiem czy sobie zasłużyłam na takie traktowanie. Z sowami żyjemy od lat za pan brat, a były i takie lata że wychowywały młode na świerku tuż pod oknem naszej sypialni. Widocznie ta do mnie coś miała. A może cierpiała na demencję starczą i pomyliła mnie ze szczurem lub innym jakimś pomniejszym gryzoniem. Gabaryty trochę inne, ale nie wiadomo co sobie takie ptaszysko myśli. Nie zastanawiałam się dłużej na tym tematem, tym bardziej, że Klarcia już biegła, a raczej człapała w moją stronę. Zamknęłam garaż i poszłam do łóżka. Rano zastanawiałam się czy to się naprawdę zdarzyło czy tylko mi się śniło. Mam co prawda bujną wyobraźnię, ale tego, że na własnym podwórku zaatakuje mnie sowa raczej trudno by mi było wymyślić. Tak wiec, im dłużej na tej mojej wsi mieszkam ty bardziej mnie ona zaskakuje. Ciekawe jakie inne atrakcje ma jeszcze w ofercie? Pozdrawiam.