czwartek, 26 lutego 2015

O tym jak w Zaścianku skrzaty się zalęgły i cierpliwość naszą na próby straszne wystawiają – 26 luty 2015 rok

No i właśnie. Rzecz będzie o skrzatach. Dla mniej zorientowanych wyjaśniam, że mianem skrzata dawniej określano duszka domowego na ogół przychylnemu człowiekowi. O tym małym duszku – człowieczku chyba większość z nas słyszała, bo w bajkach jest ich pełno. Ja pamiętam takie opowiastki mojej babci, w których te niewielkie istotki w każdej wiejskiej chałupie za kominem pospołu ze świerszczami mieszkały, a w zamian za gościnę drobne usługi mieszańcom czyniły. A to ognia na kominie pilnowały,  a to izbę zamiotły, a to dzieciaka w kołysce zabawiły. I tak wspólnie wszystkim dobrze się żyło. Ale bywały też skrzaty złośliwe i na te uważać trzeba było, bo wielce uciążliwe charaktery miały i trudno z nimi wytrzymać było. Często różne przedmioty chowały, zapasy wyjadały, podłogę błotem paprały i inne psoty czyniły. No i chyba w Zaścianku takie właśnie figlarze nam się zalęgły. Nie wierzycie? No ja niby też nie wierzyłam, ale ostatnio jakieś dziwne dziwności Zaścianek nawiedzają. I trudno tu o sensowne wytłumaczenie tych zjawisk niezwykłych. A było tak. Jakiś rok temu, a może trochę więcej mój mąż robił remont, a konkretnie w jednym pokoju kładł płytki na podłodze. Po skończonej robocie resztę materiałów w tym całą paczkę płytek, która nie została zużyta wyniósł do stodoły. Tu wyjaśniam, nasza stodoła to taka czarna dziura, czyli magazyn rzeczy opatrzonych naklejką: „jeszcze kiedyś się przyda”. No i dobrze. W naszym Zaścianku remonty to normalka. Ciągle się coś robi i tym razem padło na łazienkę, no i okazało się, że całkiem przydatne będą te wyniesione płytki. I się zaczęło. Razem z mężem przetrząsnęliśmy całą stodołę i nic. Kamień w wodę, rzeczone płytki pod ziemie się zapadły. I dalej. Jakiś czas temu zginęły kluczyki do samochodu. Zdarzenie o tyle dziwne bo zawsze w jednym miejscu kłaść się je staram, a nadmienić też musze, że ja raczej do uporządkowanych osób należę całkiem zresztą odmiennie niż mój kochany małżonek. Ból to był straszny, bo i strata nie mała. Dobrze, że zapasowy komplet grzecznie w wiadomym miejscu leżał, a i tak przez dwa miesiące sprawa spokoju mi nie dawała i latałam koło domu szepcząc modlitwę do świętego Antoniego, bo podobno to pomaga. Długo te skrzaty cierpliwość moją próbowały, ale w końcu chyba zlitowały się nad moją duszą umęczoną i znalazły się w końcu te nieszczęsne klucze wisząc sobie grzecznie na haku koło garażu. Tysiąc razy tamtędy przechodziłam i mogę prawie przysiąc, że ich tam wcześniej nie było. A może to nie skrzaty tyko jak to mówią: diabeł ogonem przykrył. Tego nie wiem. Ale diablisko też złośliwe to może palce swoje w tym mieszało. O mniejszych zgubach takich jak okulary, długopisy czy też ulubiony nóż nawet wspominać szerzej nie będę, bo już się do tego przyzwyczailiśmy. Co poniektórzy zaraz zakrzykną, że to nie żadne skrzaty tylko skleroza jakaś i bałaganiarstwo mojego małżonka. Niech im będzie, a ja tam w skrzaty wolę wierzyć i już. I chyba większość tak ma bo to i wygodniej w skrzaty uwierzyć niż we własną sklerozę galopującą i dobrze.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz