wtorek, 17 lutego 2015

O wielkiej bezczelności sów i o siłowni wiejskiej jeszcze słów parę – 17 luty 2015 rok

Ot i mamy przedwiośnie. Chyba, bo to ostatnimi czasy w pogodzie niczego pewnym być nie można. Bywało i tak, że w grudniu wiosna prawdziwa była, a w kwietniu śnieg grubym kożuchem w najlepsze przykrył wszystko i trudno było się zorientować, które to zacz święta mamy i czy aby choinkę ubierać należy czy też jajka malować. No, ale jak na razie cieplutko się zrobiło i słoneczko ładnie przygrzewa zimową chandrę przepędzając skutecznie. To ożywcze natury działanie wielki na mojego męża wpływ wywarło, bo energia w niego jakaś wstąpiła i z zapałem niespotykanym do prac ogrodowych się zabrał. Jabłoneczki w sadzie wygolił pięknie, grubą warstwą gałęzi sad cały zaścielając. Zmęczył się przy tym chyba bardzo, albo tej energii mu zabrakło bo już na uporządkowanie tego zaiste artystycznego bałaganu nie miał siły. No, niby nie powinno mnie to zbytnio dziwić. W końcu jestem mężatką z jakimś tam stażem i wiem na co stać istoty ludzkie płci męskiej. Mężczyźni bałaganiarstwo mają niejako wpisane w swoją naturę i rady na to nie ma. A jakże, można oczywiście podjąć trud nauczenia porządku takiego osobnika. Można, ale z góry ostrzegam, że jest to proces długi, żmudny i bardzo pracochłonny, a co gorsze wcale nie gwarantuje, ze osobnik taki w końcu po całych latach szkolenia odkryje, że w domu znajduje się coś takiego jak kosz na brudną bieliznę i umieści tam swoje ućmoruchane skarpetki. Już słyszę te protesty, że nie prawda, że są mężczyźni pedanci. A kto mówi, że nie ma. Są, tyle że te nieliczne egzemplarze, to wyjątki, które tylko tę regułę pięknie potwierdzają. No ale cóż, próbować można, a nawet trzeba. Ale wracając do tematu, bez większych  protestów wzięłam się zatem do sprzątania gałęzi. Bez protestów, bo i co by one dały jak nikt inny za mnie tego nie zrobi, a i dobrej strony tego porządkowania  ogrodu dopatrzeć się można. A jakiej? Ano wierzcie lub nie, ale działa to jak siłownia miejska tyle, że na świeżym powietrzu, jednak efekt jest ten sam. A że, perspektywa zgubienia tak skrzętnie przez zimę nagromadzonego tłuszczyku jest mi zawsze miła, toteż siły i zapału nie żałowałam. Niech tam sobie mieszczuchy na siłownie latają i pieniążki płacą, a ja to mam za darmo i do tego jeszcze sad ładnie wygląda. Takie dwa w jednym, a na dokładkę po takim wysiłku to i samopoczucie i sen lepszy. Tyle, że z tym snem to różnie bywa i nie zawsze dają człowiekowi odpocząć nocą. A było tak. Nasza Klarcia (bernardynka, o której kiedyś już pisałam) to nie młoda już psina i jak to na starość bywa, często potrzebuje w nocy wyjść za potrzebą. Klarcia nocuje w naszym garażu, który w zimie zamykamy, tak więc, żeby mogła wyjść trzeba jej otworzyć. Ostatnio rzecz powtarza się prawie co noc i właściwie doszłam to takiej wprawy, że wypuszczam ją na wpół śpiąc. Tak było i tej nocy. Zeszłam na dół jak lunatyk, nie budząc się do końca otworzyłam drzwi garażu i nasza starowinka pobiegła w swoje ulubione miejsce. Nie wróciłam na górę tylko czekałam, aż wróci, żeby zamknąć z powrotem drzwi garażu. Zwykle nie trwa to zbyt długo. Noc była piękna i dość ciepła, wyszłam więc na chwilkę przed garaż. I tak sobie stoję, a tu znienacka coś olbrzymiego przeleciało nad moją głową. Spałam cała w środku i jakoś nie zareagowałam, ale po chwili znów olbrzymie ptaszysko prawie dotknęło skrzydłami mojej głowy. Wielka sowa usiadła na gałęzi niedalekiego drzewa i z tej bezpiecznej odległości sprawdzała efekt swoich poczynań . Chyba się w końcu obudziłam. Nie wiem czy sobie zasłużyłam na takie traktowanie. Z sowami żyjemy od lat za pan brat, a były i takie lata że wychowywały młode na świerku tuż pod oknem naszej sypialni. Widocznie ta do mnie coś miała. A może cierpiała na demencję starczą i pomyliła mnie ze szczurem lub innym jakimś pomniejszym gryzoniem. Gabaryty trochę inne, ale nie wiadomo co sobie takie ptaszysko myśli. Nie zastanawiałam się dłużej na tym tematem, tym bardziej, że Klarcia już biegła, a raczej człapała w moją stronę. Zamknęłam garaż i poszłam do łóżka. Rano zastanawiałam się czy to się naprawdę zdarzyło czy tylko mi się śniło. Mam co prawda bujną wyobraźnię, ale tego, że na własnym podwórku zaatakuje mnie sowa raczej trudno by mi było wymyślić. Tak wiec, im dłużej na tej mojej wsi mieszkam ty bardziej mnie ona zaskakuje. Ciekawe jakie inne atrakcje ma jeszcze w ofercie? Pozdrawiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz