No i właśnie. Rzecz będzie o
skrzatach. Dla mniej zorientowanych wyjaśniam, że mianem skrzata dawniej
określano duszka domowego na ogół przychylnemu człowiekowi. O tym małym duszku
– człowieczku chyba większość z nas słyszała, bo w bajkach jest ich pełno. Ja
pamiętam takie opowiastki mojej babci, w których te niewielkie istotki w każdej
wiejskiej chałupie za kominem pospołu ze świerszczami mieszkały, a w zamian za
gościnę drobne usługi mieszańcom czyniły. A to ognia na kominie pilnowały, a to izbę zamiotły, a to dzieciaka w kołysce
zabawiły. I tak wspólnie wszystkim dobrze się żyło. Ale bywały też skrzaty złośliwe
i na te uważać trzeba było, bo wielce uciążliwe charaktery miały i trudno z
nimi wytrzymać było. Często różne przedmioty chowały, zapasy wyjadały, podłogę
błotem paprały i inne psoty czyniły. No i chyba w Zaścianku takie właśnie
figlarze nam się zalęgły. Nie wierzycie? No ja niby też nie wierzyłam, ale
ostatnio jakieś dziwne dziwności Zaścianek nawiedzają. I trudno tu o sensowne
wytłumaczenie tych zjawisk niezwykłych. A było tak. Jakiś rok temu, a może
trochę więcej mój mąż robił remont, a konkretnie w jednym pokoju kładł płytki
na podłodze. Po skończonej robocie resztę materiałów w tym całą paczkę płytek,
która nie została zużyta wyniósł do stodoły. Tu wyjaśniam, nasza stodoła to
taka czarna dziura, czyli magazyn rzeczy opatrzonych naklejką: „jeszcze kiedyś
się przyda”. No i dobrze. W naszym Zaścianku remonty to normalka. Ciągle się
coś robi i tym razem padło na łazienkę, no i okazało się, że całkiem przydatne
będą te wyniesione płytki. I się zaczęło. Razem z mężem przetrząsnęliśmy całą
stodołę i nic. Kamień w wodę, rzeczone płytki pod ziemie się zapadły. I dalej.
Jakiś czas temu zginęły kluczyki do samochodu. Zdarzenie o tyle dziwne bo
zawsze w jednym miejscu kłaść się je staram, a nadmienić też musze, że ja
raczej do uporządkowanych osób należę całkiem zresztą odmiennie niż mój kochany
małżonek. Ból to był straszny, bo i strata nie mała. Dobrze, że zapasowy
komplet grzecznie w wiadomym miejscu leżał, a i tak przez dwa miesiące sprawa
spokoju mi nie dawała i latałam koło domu szepcząc modlitwę do świętego
Antoniego, bo podobno to pomaga. Długo te skrzaty cierpliwość moją próbowały,
ale w końcu chyba zlitowały się nad moją duszą umęczoną i znalazły się w końcu
te nieszczęsne klucze wisząc sobie grzecznie na haku koło garażu. Tysiąc razy
tamtędy przechodziłam i mogę prawie przysiąc, że ich tam wcześniej nie było. A
może to nie skrzaty tyko jak to mówią: diabeł ogonem przykrył. Tego nie wiem.
Ale diablisko też złośliwe to może palce swoje w tym mieszało. O mniejszych
zgubach takich jak okulary, długopisy czy też ulubiony nóż nawet wspominać
szerzej nie będę, bo już się do tego przyzwyczailiśmy. Co poniektórzy zaraz
zakrzykną, że to nie żadne skrzaty tylko skleroza jakaś i bałaganiarstwo mojego
małżonka. Niech im będzie, a ja tam w skrzaty wolę wierzyć i już. I chyba
większość tak ma bo to i wygodniej w skrzaty uwierzyć niż we własną sklerozę
galopującą i dobrze.
czwartek, 26 lutego 2015
wtorek, 17 lutego 2015
O wielkiej bezczelności sów i o siłowni wiejskiej jeszcze słów parę – 17 luty 2015 rok
Ot
i mamy przedwiośnie. Chyba, bo to ostatnimi czasy w pogodzie niczego pewnym być
nie można. Bywało i tak, że w grudniu wiosna prawdziwa była, a w kwietniu śnieg
grubym kożuchem w najlepsze przykrył wszystko i trudno było się zorientować,
które to zacz święta mamy i czy aby choinkę ubierać należy czy też jajka
malować. No, ale jak na razie cieplutko się zrobiło i słoneczko ładnie
przygrzewa zimową chandrę przepędzając skutecznie. To ożywcze natury działanie
wielki na mojego męża wpływ wywarło, bo energia w niego jakaś wstąpiła i z
zapałem niespotykanym do prac ogrodowych się zabrał. Jabłoneczki w sadzie
wygolił pięknie, grubą warstwą gałęzi sad cały zaścielając. Zmęczył się przy
tym chyba bardzo, albo tej energii mu zabrakło bo już na uporządkowanie tego
zaiste artystycznego bałaganu nie miał siły. No, niby nie powinno mnie to
zbytnio dziwić. W końcu jestem mężatką z jakimś tam stażem i wiem na co stać
istoty ludzkie płci męskiej. Mężczyźni bałaganiarstwo mają niejako wpisane w
swoją naturę i rady na to nie ma. A jakże, można oczywiście podjąć trud
nauczenia porządku takiego osobnika. Można, ale z góry ostrzegam, że jest to
proces długi, żmudny i bardzo pracochłonny, a co gorsze wcale nie gwarantuje,
ze osobnik taki w końcu po całych latach szkolenia odkryje, że w domu znajduje
się coś takiego jak kosz na brudną bieliznę i umieści tam swoje ućmoruchane
skarpetki. Już słyszę te protesty, że nie prawda, że są mężczyźni pedanci. A
kto mówi, że nie ma. Są, tyle że te nieliczne egzemplarze, to wyjątki, które
tylko tę regułę pięknie potwierdzają. No ale cóż, próbować można, a nawet
trzeba. Ale wracając do tematu, bez większych
protestów wzięłam się zatem do sprzątania gałęzi. Bez protestów, bo i co
by one dały jak nikt inny za mnie tego nie zrobi, a i dobrej strony tego
porządkowania ogrodu dopatrzeć się
można. A jakiej? Ano wierzcie lub nie, ale działa to jak siłownia miejska tyle,
że na świeżym powietrzu, jednak efekt jest ten sam. A że, perspektywa zgubienia
tak skrzętnie przez zimę nagromadzonego tłuszczyku jest mi zawsze miła, toteż
siły i zapału nie żałowałam. Niech tam sobie mieszczuchy na siłownie latają i pieniążki płacą, a ja to mam za darmo i do tego jeszcze sad ładnie wygląda. Takie dwa w jednym, a na dokładkę po takim wysiłku to i samopoczucie i sen lepszy.
Tyle, że z tym snem to różnie bywa i nie zawsze dają człowiekowi odpocząć nocą.
A było tak. Nasza Klarcia (bernardynka, o której kiedyś już pisałam) to nie
młoda już psina i jak to na starość bywa, często potrzebuje w nocy wyjść za
potrzebą. Klarcia nocuje w naszym garażu, który w zimie zamykamy, tak więc,
żeby mogła wyjść trzeba jej otworzyć. Ostatnio rzecz powtarza się prawie co noc
i właściwie doszłam to takiej wprawy, że wypuszczam ją na wpół śpiąc. Tak było
i tej nocy. Zeszłam na dół jak lunatyk, nie budząc się do końca otworzyłam
drzwi garażu i nasza starowinka pobiegła w swoje ulubione miejsce. Nie wróciłam
na górę tylko czekałam, aż wróci, żeby zamknąć z powrotem drzwi garażu. Zwykle
nie trwa to zbyt długo. Noc była piękna i dość ciepła, wyszłam więc na chwilkę
przed garaż. I tak sobie stoję, a tu znienacka coś olbrzymiego przeleciało nad
moją głową. Spałam cała w środku i jakoś nie zareagowałam, ale po chwili znów
olbrzymie ptaszysko prawie dotknęło skrzydłami mojej głowy. Wielka sowa usiadła
na gałęzi niedalekiego drzewa i z tej bezpiecznej odległości sprawdzała efekt
swoich poczynań . Chyba się w końcu obudziłam. Nie wiem czy sobie zasłużyłam na
takie traktowanie. Z sowami żyjemy od lat za pan brat, a były i takie lata że
wychowywały młode na świerku tuż pod oknem naszej sypialni. Widocznie ta do
mnie coś miała. A może cierpiała na demencję starczą i pomyliła mnie ze
szczurem lub innym jakimś pomniejszym gryzoniem. Gabaryty trochę inne, ale nie
wiadomo co sobie takie ptaszysko myśli. Nie zastanawiałam się dłużej na tym
tematem, tym bardziej, że Klarcia już biegła, a raczej człapała w moją stronę.
Zamknęłam garaż i poszłam do łóżka. Rano zastanawiałam się czy to się naprawdę
zdarzyło czy tylko mi się śniło. Mam co prawda bujną wyobraźnię, ale tego, że
na własnym podwórku zaatakuje mnie sowa raczej trudno by mi było wymyślić. Tak
wiec, im dłużej na tej mojej wsi mieszkam ty bardziej mnie ona zaskakuje.
Ciekawe jakie inne atrakcje ma jeszcze w ofercie? Pozdrawiam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)